Ile plagiatów autorstwa polskich naukowców wykrył pan do tej pory?
Wykryłem kilkadziesiąt, natomiast opisałem co najmniej kilkaset takich przypadków. Z reguły to inni wykrywają, a ja to nagłaśniam.
Polskie prawo przewiduje za plagiat karę do trzech lat pozbawienia wolności. Czy ktoś poszedł do więzienia za kradzież własności intelektualnej?
O ile mi wiadomo, w Polsce nikt nigdy nie był skazany na karę więzienia. Większość spraw dotyczące naruszenia praw autorskich podejmowanych przez prokuratury, jest umarzana z uwagi na jakoby „nieznaczną szkodliwość społeczną”. Przestępstwo tzw. plagiatu z art. 115, które jest ścigane z urzędu, przedawnia się po pięciu latach od publikacji. Odkrycie po wielu latach plagiatu, tak jak jest ostatnio w przypadku Jacka Reginii-Zacharskiego, profesora politologii Uniwersytetu Łódzkiego i kilku innych profesorów, przepisujących prace magisterskie studentów, pozostaje od strony prokuratury – bezkarne. Natomiast na uczelni kończy się najwyżej upomnieniem lub naganą – czyli pogrożeniem palcem… Fałszerstwa badań naukowych w ogóle nie są ścigane.
Przed 25 laty był pan polskim lekarzem, pracującym w USA. Jak to się stało, że zabrał pan się za ściganie plagiatorów w swoim rodzinnym kraju?
Pracowałem od czerwca 1989 r. naukowo – najpierw w Centrum Onkologii im. Sloana Ketteringa w Nowym Jorku, wtedy najlepszym tego typu ośrodku na świecie, a później od 1996 r. w Staten Island University Hospital. Wysyłałem także artykuły do polskich czasopism naukowych oraz do gazet, m.in. do „Polityki”. Postanowiłem napisać o plagiatach i oszustwach naukowych – temacie popularnym w USA i nieznanym w Polsce. Szukając piśmiennictwa do artykułu, natrafiłem na krótką notkę w medycznym piśmie duńskim o czterech polskich naukowcach winnych plagiatu. Jednym z nich był prof. Andrzej Jendryczko, ówczesny biochemik ze Śląskiej Akademii Medycznej. Wrzuciłem jego nazwisko do amerykańskiej bazy danych prac medycznych PUBMED i pojawiło się kilkadziesiąt tytułów artykułów wraz ze streszczeniami. Wykorzystałem wtedy możliwość obejrzenia podobnych artykułów innych autorów. System pokazał mi wcześniejszy o rok tekst z amerykańskiego czasopisma z identycznym streszczeniem, jak w artykule prof. Jendryczki.
Co to oznaczało?
Streszczenie polskiego profesora było plagiatem. Po otrzymaniu pełnych prac z Polski ostatecznie odkryłem 49 plagiaty Andrzeja Jendryczko. Wiedziałem, że muszę zareagować. Choć znałem osobiście ówczesnego rektora ŚAM, prof. Zbigniewa Religę, ten nie odpowiedział na mój list z propozycją, że przylecę osobiście do Polski i pokażę skalę nierzetelności. Zdecydowano zamieść sprawę pod dywan. Wysłałem więc listy do różnych redakcji, w tym także do pism, których artykuły zostały splagiatowane. Z jednym wyjątkiem nie było odzewu.
Nie odpuścił pan?
Nie. Dowiedziałem się o pierwszym posiedzeniu Committee on Publication Ethics (Komitet ds. Etyki Publikacji) w Londynie. Napisałem do współzałożyciela COPE, dr. Richarda Smitha, ówczesnego naczelnego „British Medical Journal”. Ten zaś zaprosił mnie na pierwsze zebranie z udziałem ok. pięćdziesięciu redaktorów pism medycznych z całego świata. Na początku listopada 1997 r. poleciałem do Londynu na własny koszt, by przedstawić im, jak praktycznie wygląda walka z plagiatami. Miałem wystąpienie, pokazywałem kolejne slajdy i np. mówiłem: – Tu jest plagiat z pisma „Lancet”, ale redaktor naczelny nie odpowiedział mi do tej pory na list sprzed kilku miesięcy. I tak, wymieniając kolejno tytuły pism, poznawałem ich redaktorów naczelnych po zaczerwienionych ze wstydu twarzach. Dostałem owacje na stojąco. Sprawa szybko się rozniosła i w styczniu 1998 r. ukazał się artykuł o tych plagiatach oraz wywiad ze mną w prestiżowym amerykańskim tygodniku naukowym „Science”. Informacja poszła na cały świat. Dotarła także do Polski.
Prawie każdego tygodnia odbieram jakieś nowe zgłoszenie od zbulwersowanych czy też zdesperowanych ludzi, którzy albo odkryli czyjś plagiat, albo znaleźli swój tekst w innej pracy.
Od kogo ściągają polscy naukowcy?
Różnie. Właśnie ukazał się artykuł „Ofiar się nie przeprasza” dr Anny Golus w „Tygodniku Powszechnym”, pokazujący na jaką skalę profesorowie plagiatują studentów i doktorantów.
Czy są w Polsce uczelnie wolne od tego problemu?
Nie. Prawie każdego tygodnia odbieram jakieś nowe zgłoszenie od zbulwersowanych czy też zdesperowanych ludzi, którzy albo odkryli czyjś plagiat, albo znaleźli swój tekst w innej pracy. Każde takie zgłoszenie muszę rzetelnie sprawdzić, dotrzeć do dokumentacji, porozmawiać ze zgłaszającym, napisać do rektora czy dziekana. Gdyby była taka możliwość, to co tydzień w „Forum Akademickim” ukazywałby się duży artykuł o kolejnym przypadku plagiatu czy innego oszustwa naukowego. Na razie w kwietniowym numerze opisuję plagiat dr. Jacka Rakoczego, prodziekana ds. nauki na wydziale historii UMK w Toruniu. Ów archeolog „wykopał” pracę sprzed 47 lat autorstwa wybitnego profesora historii starożytnej z UJ. Następnie przetłumaczył ją na język angielski i pod swoim nazwiskiem opublikował w monografii, którą wydrukowało prestiżowe niemieckie wydawnictwo.
Dlaczego utytułowani naukowcy robią takie rzeczy? Nie boją się ryzyka?
A co pani wie o nierzetelnościach dziennikarskich? Mam całą teczkę tego typu spraw. Znam przypadek, gdy autorka kilkunastu plagiatów w różnych publikacjach internetowych, po publicznym skandalu, po paru latach przechodzi do ogólnopolskiej gazety. I pracuje tam do dzisiaj. W Ameryce za plagiat dziennikarza się wyrzuca i na ogół nie może on później znaleźć pracy. U nas faktyczna bezkarność i pobłażliwość.
Skąd u nas takie pobłażanie wobec kopiujących cudze teksty?
Winna jest niska rzetelność społeczna i brak kontroli. Nie mamy nabytego szacunku dla prawa, do czyjejś własności. Gdyby większość funkcjonariuszy policji drogowej skierowano do patroli pieszych i wstrzymano kontrole trzeźwości kierowców, to po roku mielibyśmy plagę wypadków z udziałem nietrzeźwych kierujących. Poza tym w Polsce kradzież intelektualna jest akceptowana, gdyż się jej surowo nie karze, a środowisko akademickie nie protestuje z powodu obecności plagiatorów na uczelniach.
Nie wychował pan następców?
To niewdzięczna praca społeczna. Nikt, oprócz mnie, nie pisze o plagiatorach, tak jak to robię w „Forum Akademickim” – z imienia i z nazwiska. Z reguły wszyscy się boją.
Wracając do Uniwersytetu Gdańskiego, mam jeszcze kilka niezałatwionych spraw, które leżą u mnie na stole. Zamierzam napisać o profesor z Zakładu Pedagogiki Specjalnej, oskarżanej zresztą przez studentów także o mobbing, która popełniła niewielki plagiat, wykorzystując tekst pracy magisterskiej jednej ze studentek.
Ile miał pan procesów?
Pięć. Kilka pozwów złożono i wycofano przed pierwszą rozprawą. Procesy trwały po kilka lat i w każdym przypadku zarzuty pod moim adresem oddalano. Ostatnio raczej nikt już nie wytacza mi i redakcji „Forum Akademickiego” spraw o naruszenie dóbr osobistych czy pomówienie. Stało się powszechnie wiadomym, że jestem dobrze przygotowany i póki nie zbiorę pełnej dokumentacji, sprawy nie opiszę.
Przed niespełna trzema laty ujawnił pan popełnienie plagiatu przez prof. Jerzego Gwizdałę, co skutkowało jego rezygnacją ze stanowiska rektora Uniwersytetu Gdańskiego. To już trzeci przypadek na UG, po postawieniu przed sądem za plagiaty prof. Michała Płachty, dziekana Wydziału Prawa i Administracji i pozbawieniu historyka Józefa Włodarskiego stopnia doktora i doktora habilitowanego za podobne czyny. Jak pan może mówić, że plagiat jest u nas bezkarny?
Prof. Płachta, który oprócz splagiatowania trzech artykułów przepisał także większość treści z szesnastu prac magisterskich swoich studentek i studentów do rozdziałów swojej książki, nie poniósł żadnych konsekwencji uczelnianych. Przestał jedynie pracować w Gdańsku. Plagiaty były wówczas ścigane tylko na wniosek pokrzywdzonych, a odwiedzani przez profesora studenci podpisali pisma, że nie wnoszą pretensji. Za trzy splagiatowane artykuły były dziekan poniósł konsekwencje sądowe w postaci formalnego stwierdzenia popełnienia plagiatu, konieczności zwrotu kosztów sądowych i kilkutysięcznej grzywny. Z kolei mgr Józef Włodarski – mimo oczywistości przejęcia innych tekstów – nadal walczy o unieważnienie uchwał Rady Wydziału Historycznego UG.
Od pięciu lat?
Tak. Niektóre sprawy ciągną się nawet kilkanaście lat. Wystarczy brak przysłowiowego przecinka i sąd administracyjny cofa proces do początku. Tak jest w przypadku nierzetelnej habilitacji prof. Mirosława Krajewskiego, obronionej w 1995 r. na Wydziale Nauk Historycznych UMK w Toruniu. Sprawa się ciągnie od 2008 r. i po obecnym kolejnym wyroku, znów wróci na wokandę. Takich przypadków jest więcej. Wracając zaś do Uniwersytetu Gdańskiego, mam jeszcze kilka niezałatwionych spraw, które leżą u mnie na stole. Zamierzam napisać o profesor z Zakładu Pedagogiki Specjalnej, oskarżanej zresztą przez studentów także o mobbing, która popełniła niewielki plagiat, wykorzystując tekst pracy magisterskiej jednej ze studentek. Po tym, jak zakończyło się postępowanie dyscyplinarne, redakcja czasopisma nie dała jasno brzmiącej erraty, co i od kogo przepisano.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Mobbing na Uniwersytecie Gdańskim?
Errata jest konieczna?
Upublicznienie jest ważne, bo ostrzega innych nauczycieli akademickich: jak naruszycie czyjeś prawa, to czasopismo ogłosi to „Urbi et orbi”. Chociaż w ostatnim przypadku naruszenie praw autorskich – skopiowano kilka zdań – to drobiazg w porównaniu z tym, co przepisują inni. Z kolei moim zdaniem, postępowanie antymobbingowe wobec wymienionej profesor, prowadzone przez rzecznik dyscyplinarną, prof. Dianę Trzcińską nie powinno mieć miejsca.
Dlaczego?
Tego typu sprawy mobbingowe prowadzi Rzecznik ds.Równego Traktowania i Przeciwdziałania Mobbingowi oraz Komisja Antymobbingowa. Rektor, prof. Piotr Stepnowski moim zdaniem naruszył własne zarządzenie 16/R/21 z 2 lutego 2021 r. W dodatku rzecznik nie przesłuchała nauczycieli akademickich, którzy też wiele widzieli i słyszeli. To są trudne sprawy, ale uważam, że Uniwersytet Gdański nie przeprowadził tego właściwie i sprawie „łeb ukręcono”.
Pisząc o Uniwersytecie Gdańskim poda pan nazwiska kolejnych naukowców? Znów wybuchnie bomba...
Oczywiście, że podam nazwiska, ale bomby nie będzie. Całe środowisko jest skażone. Dwa dni po tym, jak we wrześniu 2020 roku ukazał się w „Gazecie Wyborczej” oparty na moich ustaleniach artykuł o plagiacie popełnionym przez ówczesnego rektora i sprawę poruszono w lokalnej telewizji i radiu, odbyło się posiedzenie Senatu UG. Było tam około 60 senatorów, wśród nich osoby wybitne, i żadna nie spytała prof. Gwizdały: – Panie Rektorze, co z publicznymi zarzutami o plagiat? Podczas tamtego posiedzenia Senatu wybrano prof. Gwizdałę przewodniczącym Konwentu Godności Honorowych UG! A rektor rezygnował ze stanowiska trzy dni później. To jak mamy liczyć na środowisko? Można tu mówić przynajmniej o braku odwagi osobistej, ale to jest także sprzeniewierzenie się zajmowanemu stanowisku senatora UG.
Stawia pan poważne zarzuty.
Proszę sobie wyobrazić sytuację, w której grupa policjantów będzie bezczynnie obserwowała bicie człowieka, a grupa lekarzy nie zareaguje, gdy ktoś w ich obecności zasłabnie i starci przytomność. To naruszenie etyki zawodowej, za które są poważne konsekwencje. Czasem trzeba mieć odwagę zabrać głos.
Kondycja polskiej nauki jest fatalna, a będzie jeszcze niższa. Zniszczono samorządność uczelni poprzez jedynowładztwo rektorów oraz w praktyce usunięto kontrolę jakości awansów naukowych. Jest to skutek wprowadzenia przez ministra Gowina w 2018 r. nowej ustawy,
Można mówić o bezwładzie instytucji?
To nie jest kwestia bezwładu instytucji, tylko konkretnych ludzi. Pomocna w tym jest zmiana prawa dokonana przez Jarosława Gowina, który zrobił prawdziwą „pogodę dla nierzetelnych”.
Jaka jest obecna kondycja nauki w Polsce?
Fatalna, a będzie jeszcze niższa. Zniszczono samorządność uczelni poprzez jedynowładztwo rektorów oraz w praktyce usunięto kontrolę jakości awansów naukowych. Jest to skutek wprowadzenia przez ministra Gowina w 2018 r. nowej ustawy, z której usunięto 90 proc. wcześniejszej ustawy o stopniach i artykułach naukowych. Był to akt prawny, który pozwalał walczyć z nierzetelnością naukową przy awansach akademickich. Dziś, nawet jeśli ktoś ma doktorat oparty na fałszywych badaniach, nie można mu go odebrać. Wartość tytułu magistra i doktora uległa degradacji. Powstało nagle kilkaset uczelni „produkujących” doktorów i doktorów habilitowanych, a Rada Doskonałości Naukowej nie może kontrolować poziomu tych prac doktorskich i habilitacyjnych. Zaczęła obowiązywać zasada „Nie porządna kariera, ale chęć szczera zrobi z ciebie profesora”. Dotychczasowe, minimalne wymagania profesorskie, utrwalone tradycja wielu lat, które się sprawdzały, wyrzucono do kosza…
Wszędzie?
Pozostały jeszcze wyspy rzetelnej i wybitnej działalności naukowej, działają jeszcze naukowcy z dużą wiedzą i prestiżem międzynarodowym. Ale system nastawiony jest obecnie na ilość a nie na jakość. Uczelnie jednak nie powstały po to, by prowadzić działalność naukową (to jest zadanie instytutów naukowych), ale po to, by kształcić dobrych studentów. Naukę robi się przy okazji. I taki sposób funkcjonowania zanikł. Studia kończą słabi absolwenci, z tej grupy wyłaniają się słabi doktoranci, i dalej – słabi doktorzy habilitowani. Bardzo dobrych jest znaczna mniejszość. Jeśli z kolei profesor jest nierzetelny i nie ma prestiżu wiedzy, to będzie miał nierzetelnych, ale sprytnych doktorantów, bo ich nie pilnuje jak pracują nad dysertacjami. Z zatrutego drzewa rodzą się zatrute owoce.
Nadchodzi czas sztucznej inteligencji, a wraz z nią wchodzą do powszechnego użytku narzędzia do tworzenia rozpraw naukowych bez udziału człowieka. ChatGPT pisze już za dziennikarzy artykuły, a za studentów eseje, w których kradzież intelektualna będzie nie do wykrycia przez programy antyplagiatowe. Czy funkcja „kopiuj-wklej" wygra z nauką?
Ciągle jeszcze, by powstała jakaś nowość, potrzebny jest mózg człowieka. Można pisać ChatemGPT prace poglądowe, jednak już nowy artykuł na temat plagiatów na Uniwersytecie Gdańskim musi stworzyć dziennikarz. To on uda się na uczelnię, porozmawia z ludźmi, zweryfikuje zasłyszane informacje. Sztuczna inteligencja tego nie zrobi.
Umie za to porównać prace i znaleźć niepokojące podobieństwa.
Czy wie pani, dlaczego oficjalnie spada odsetek plagiatów w pracach magisterskich? Studenci zaczęli tłumaczyć teksty zagraniczne na język polski. A w tłumaczeniach podobieństwo zdań zanika i plagiatu nie widać. Mimo, że jest.
Czy jest jakiś wzór, z którego powinniśmy korzystać, czyszcząc polską naukę z plagi plagiatów?
Takim wzorem są niewątpliwie Stany Zjednoczone. Najlepsze skutki niesie uderzenie po kieszeni i polityka usuwania wszystkich nierzetelnych z uczelni. Czyli – zero tolerancji. Archeolog z Torunia, o którym wcześniej mówiłem, że przetłumaczył jako swoją pracę wybitnego profesora i popełnił jeszcze jeden nierzetelny artykuł, dostał grant w wysokości 740 tys. zł. Jeśli Narodowe Centrum Nauki każe zwrócić chociażby 100-150 tys. złotych, odbije się to na finansach wydziału/uczelni. Powinno to skłonić dziekana/rektora do działań profilaktycznych. W Ameryce uczelnie w sytuacjach oszustw naukowych muszą zwracać rządowi federalnemu miliony dolarów. Znany jest przypadek sprzed kilku lat Uniwersytetu Duke z Północnej Karoliny, gdzie wskutek działalności oszusta trzeba było oddać po latach 112 milionów dolarów. Przy okazji naukowiec, który odkrył oszustwo, dostał 10 proc. tej sumy, bo uczelnia na jego pisma nie reagowała. Zaraz po tym zrobiono na uczelni porządek, posypały się głowy i m.in. przeprowadzono powszechne szkolenia na temat rzetelności naukowej. Wprowadzono też brak tolerancji nawet na małe naruszenia rzetelności naukowej. Utrata ponad 100 milionów dolarów z kasy uczelni mocno zabolała i pewnie długo będzie pamiętana przez jej kierownictwo. Ten sygnał rządu dotarł też do innych uczelni amerykańskich. Wyraźnie powiedziano, że Wielki Brat nie da się okradać, a ci, którzy to tolerują, dostaną mocno po łapach.
Napisz komentarz
Komentarze