Oczywiście wariant konsolidacji i mobilizacji koalicjantów i ich wyborców w II turze może zakończyć się sukcesem. Dotkliwy deficyt tych czynników po stronie sił prodemokratycznych, który w 2020 roku umożliwił drugą kadencję Andrzejowi Dudzie, nie musi się powtórzyć. A przecież koncepcja wyborczej taktyki zaprezentowana przez premiera wydaje się pewnym spuszczeniem z tonu, pragmatycznym przejściem na pozycje mniej ambitne od tych, jakie wydawały się osiągalne jeszcze kilka miesięcy temu. Bo wprawdzie Kosiniak-Kamysz jako pierwszy sformułował bezpośredni apel, ale wcale nie był pierwszy w publicznym rozważaniu propozycji stanowiącej jego istotę.
Kiedy zbliżające się Igrzyska Olimpijskie w Paryżu skierowały wzmożoną uwagę mediów na ministra sportu i turystyki Sławomira Nitrasa, padły z jego ust następujące słowa: „Jeżeli udałoby się nam jako koalicji już w I turze pokazać jednego kandydata (podkreślenie moje – D.F), to moim zdaniem pomogłoby to oczywiście kandydatowi, ale przede wszystkim zjednoczyłoby, wzmocniłoby koalicję”. Kilka tygodni później, w sierpniu, sam premier powiedział: „Decyzję o kandydacie Koalicji Obywatelskiej, a może szerzej całej Koalicji 15 Października (podkreślenie moje – D.F), powinniśmy ogłosić przed świętami Bożego Narodzenia”. Wprawdzie w tej wypowiedzi pojawiło się ostrożnościowe słówko „może”, ale przecież odnosiło się do konkretnego rozwiązania.
To oczywiste, że międzypartyjne negocjacje prowadzące do wyłonienie jednego kandydata byłyby zadaniem niezwykle trudnym. A jednak warto ten trud podjąć. Zasadniczego argumentu w tej mierze dostarcza ponowne przyjrzenie się wynikom ubiegłorocznych wyborów. Należy tego wszakże dokonać przyjmując specyficzny kąt patrzenia, mocniej skupiając uwagę na motywacjach wyborców, którzy nie chcieli, by nadal trwała władza PiS.
Prawdziwe źródło Koalicji 15 Października
Podział na trzy bloki z okresu wyborów – Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica – trochę zaczyna się już zacierać w zbiorowej pamięci. Obrazem, który za sprawą medialnych przekazów utrwalił się w niej najmocniej, jest zbiorowy portret piątki partyjnych liderów – Donalda Tuska, Szymona Hołowni, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia – pozujących fotografom ze swoimi egzemplarzami podpisanej umową koalicyjną. Natomiast aktualne różnice zdań w ramach koalicji jako całości i wewnątrz jej poszczególnych komponentów (zwłaszcza tych najmniejszych) przyciągają uwagę chyba już tylko prawdziwych pasjonatów polityki.
A przecież to, że partyjni liderzy w ogóle mogli zawrzeć koalicję rządzącą, wynikało wyłącznie z woli 11,6 mln wyborców, zbiorowości o 4 mln liczniejszej od tej, która pragnęła, by PiS rządził nadal (w odsetkach oddanych głosów oznaczało to 53,7% wobec 35,4%) . I z dzisiejszej perspektywy wyraźniej niż wcześniej widać, jak dobrze się stało, że ta pierwsza zbiorowość, która dalszych rządów PiS nie chciała, mogła wyłaniać swoich przedstawicieli za pośrednictwem trzech różnych list. Bo była to zbiorowość w swoich poglądach i emocjach zróżnicowana.
Komitet Wyborczy Koalicja Obywatelska przyciągnął tych, którzy najsurowiej oceniali lata 2015-2023, najwyraźniej dostrzegali popełnione w tym okresie błędy i przestępstwa, a za oczywiste uważali ich powyborcze rozliczenie i pociągnięcie winnych do odpowiedzialności. Komitet Wyborczy Trzecia Droga – nazwa była trafnie dobrana – był atrakcyjny dla wyborców o nastawieniu bardziej umiarkowanym, pragnących, by kres władzy PiS położony został w łagodniejszy sposób, miał charakter niekonfrontacyjny i opierał się na rozwiązaniach w jakimś stopniu polubownych. Za Nową Lewicą opowiedzieli się natomiast głównie ci, którzy szczególną wagę przywiązywali do dokonania ważnych zmian w życiu społecznym (prawa kobiet i środowisk LGBT, związki partnerskie, świeckość państwa), a zdawali sobie sprawę, że pod rządami PiS zmiany takie nie będą możliwe. Trzy listy obejmujące szerokie spektrum postaw pozwoliły zatem odnaleźć się politycznie ogromnej części Polaków i walnie przyczyniły się do frekwencji 74,38%, frekwencji rekordowej w całej trzydziestopięcioletniej historii III RP.
Współistnienie trzech list, które okazało się niezwykle korzystne na etapie wyborów parlamentarnych, nie oznacza jednak wcale, że dobrym rozwiązaniem jest pojawienie się wielu kandydatów do prezydentury. Z punktu widzenia wyborców może to budzić pewne zakłopotanie, a nawet działać demobilizująco. Prezydent ma do odegrania inną rolę niż partyjne przedstawicielstwa w Sejmie, z natury rzeczy spoczywają na jego barkach zadania ponadpartyjne, a troska o stabilność państwa jako całości musi być dla niego ważniejsza od koncepcji zgłaszanych w parlamentarnej debacie czy niekiedy nawet tych forsowanych przez rząd. Przypadek Andrzeja Dudy dowodzi, że prezydent od samej kampanii wyborczej prowadzony na krótkiej partyjnej smyczy, później już nigdy nie jest w stanie wznieść się na poziom, jakiego wymaga od niego pełniony urząd.
Kandydaci, którzy mają przegrać
W każdej kampanii prezydenckiej pojawiają się kandydaci, o których od początku wiadomo, że nie mają żadnych szans na taki wynik w I turze, który kwalifikowałby ich do II tury. Wbrew pozorom wystawianie takich kandydatów może kryć w sobie pewien sens i przybiera dwie podstawowe formy: albo jest samodzielną, oddolną inicjatywą pojedynczych polityków, albo stanowi długofalowo zorientowany manewr partii politycznej.
W pierwszym przypadku chodzi głównie o autopromocję, przypomnienie o własnym istnieniu lub po prostu zaspokojenie wybujałego ego. Znakomity tego przykład dał Dominik Tarczyński, który już w sierpniu na portalu X oświadczał: „TAK. Jestem gotów wystartować w nadchodzących wyborach prezydenckich”. Ale zaraz w następnym zdaniu z lojalnością i pokorą dodawał: „Ostateczny wybór kandydata pozostaje w rękach Prezesa PiS – Jarosława Kaczyńskiego”. Mężem stanu miary nie mniejszej od Tarczyńskiego okazał się Marek Jakubiak, który pod koniec października złożył w Telewizji Republika deklarację, że będzie ubiegać się o urząd prezydenta, bo „jest gotów wziąć odpowiedzialność za losy Polski” oraz dodał, że „dziś potrzebny jest twardy prezydent i on takim będzie”. Jakubiak startował już w wyborach prezydenckich w 2020 roku i zdobył całe 0,17% głosów, więc przynajmniej wtedy wyborcy nie wydawali się nadmiernie skłonni do oddania losów kraju w jego ręce.
Jeśli indywidualne inicjatywy prezydenckie często ocierają się o groteskę, to w drugim przypadku – kandydatów bez szans, których wystawiają partie polityczne – rzecz ma się inaczej i zasługuje na uwagę. Również w tym przypadku mamy dzisiaj do czynienia ze znakomitym przykładem, a jest nim wczesne rozpoczęcie kampanii przez Sławomira Mentzena, kandydata Konfederacji Wolność i Niepodległość. Partia ta jest na dorobku, aktywnie poszukuje nowych zwolenników. W wyborach parlamentarnych zdobyła ponad półtora miliona głosów (7,1%), co zapewniło 18 poselskich mandatów – wystarczająco dużo, by zostać zauważonym, ale za mało, by odgrywać poważniejszą polityczną rolę. Jeśli Mentzenowi uda się ten odsetek poparcia chociaż trochę poprawić, to z punktu widzenia długofalowych interesów partii będzie to korzystne, da szansę na zwiększenie jej rozpoznawalności i zbudowanie bardziej stabilnego elektoratu.
Oddzielnie do Sejmu, razem po prezydenturę
Dla partii tworzących Koalicję 15 Października – w odróżnieniu od Konfederacji – wyeksponowanie odrębności i poszerzenie wpływów nie jest – a w każdym razie nie powinno być! – pierwszoplanowym celem. Z woli wyborców partie te już uczestniczą w sprawowaniu władzy i są współodpowiedzialne za fundamentalne zadanie odbudowy kraju po zniszczeniach, jakie pociągnęły za sobą rządy PiS. Innymi słowy partie te dostały szansę czynienia tego, co dla Konfederacji wciąż jest tylko marzeniem – szansę obecności w samym centrum politycznych wydarzeń i wywierania realnego wpływu na polityczną, społeczną i gospodarczą rzeczywistość. W tych warunkach angażowanie sił i środków w trwającą wiele miesięcy promocję kandydatów, którzy w I turze wyborów prezydenckich uzyskają kilka procent głosów, wydaje się gigantycznym marnotrawstwem, a pewnie byłoby uzasadnione użycie w tym kontekście znacznie ostrzejszych słów.
Raz jeszcze wypada się zastanowić nad decyzją wyborców z ubiegłorocznych wyborów sejmowych – 11,6 miliona Polaków głosowało za odsunięciem od władzy PiS i wieloaspektowym przeobrażeniem kraju, a nie po to, by okazać swoją sympatię tej czy innej partii. Zawracanie im teraz głowy wieloma kandydatami może prowadzić do dezorientacji, a w II turze wręcz działać demobilizujaco („Mój kandydat przepadł, to nie muszę już brać w tym udziału”).
Rola hamulcowego, jaką wobec wysiłków na rzecz naprawy kraju odgrywa Andrzej Duda, prezydent bez reszty uwikłany w partyjne interesy PiS i niezdolny do myślenia w kategoriach interesu państwa, pokazuje równocześnie jak istotne jest to, kto zajmie jego miejsce za kilka miesięcy. Ponadpartyjność kandydata i potem przyszłego prezydenta, a jednocześnie jego roztropna przychylność dla przeprowadzanego remontu państwa, stanowią wartości o zasadniczym znaczeniu.
Ważne rozstrzygnięcia polityczne dokonywane bywają znacznym wysiłkiem, ale nie oznacza to, iż nie należy podejmować prób w tym zakresie. Gdyby politycy Koalicji 15 października zakończyli medialną licytację nazwisk, a zamiast tego zamknęli się w gabinetach na poważne negocjacje, to jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia – zgodnie z obietnicą premiera – mogliby przedstawić wyborcom jednego kandydata na prezydenta. Później on sam w ciężkiej wielomiesięcznej pracy musiałby bezpośrednio dotrzeć do jak największej ich liczby. I gdyby powtórzyła się frekwencja z 2023 roku, a ci, którzy wówczas opowiedzieli się za zmianą utrzymali wspólny front, kandydat taki mógłby bez trudu osiągnąć sukces już w I turze. Otrzymałby niezwykle silny mandat, a Polsce dana byłaby gwarancja kontynuowania rozpoczętej przed rokiem odbudowy.
Dariusz Filar – emerytowany profesor ekonomii Uniwersytetu Gdańskiego, pisarz.
Napisz komentarz
Komentarze