Artem leżał, na wznak i tak, jak go uczyli na szkoleniu, badał swoje ciało. Na rękach – rany, większa rana z boku brzucha, lewa noga poniżej biodra… Nie jest dobrze: krew się leje, w dodatku wymacał kość. Ocenił, że rany są na tyle poważne, że nie ma szans na przeżycie. W myślach zaczął się żegnać z najbliższymi: żoną i dziesięciomiesięczną córeczką.
***
To stało się 14 października 2022, w obwodzie charkowskim, podczas zwiadu przed planowanym atakiem. W niewielkim lasku natrafili na miny z potykaczami. Jeden z żołnierzy zaczepił o linkę i został ranny. Artem ruszył mu na pomoc. I wtedy nastąpiła ta druga eksplozja, która dosięgła i jego.
Pogodzony ze swoim losem Artem zdołał jeszcze podpełznąć do rannego kolegi. Jego stan ocenił jako rokujący, zawiadomił więc grupę pomocową. Kiedy na noszach wyciągali tamtego zawadzili o kolejną linkę i doszło do trzeciej detonacji. Podobno była jeszcze czwarta, ale tej Artem już nie pamięta, bo wcześniej stracił przytomność. Odzyskał ją po czterech dniach w szpitalu w Charkowie. Stamtąd trafił do Lwowa. Lekarze chcieli mu amputować nogę, aż do biodra. Na szczęście przed kolejnym zabiegiem obejrzał go lekarz z Anglii, który uznał, że może jednak zagranicą uda się uratować nogę. I tak, w ramach umowy polsko-ukraińskiej, skierowano go do Gdańska.
Średnio optymistyczna prognoza zakłada, że w przyszłości Artem będzie mógł chodzić o lasce. Na razie jednak wciąż leży, a nieużywane mięśnie zanikają. Kości w środku są jeszcze są rozdrobnione, trzeba je będzie poskładać, potem muszą się zrosnąć. Czeka go 7-8 miesięcy z aparatem mocującym kości. W międzyczasie Artema czekają przenosiny do kliniki okulistycznej, bo – po uszkodzeniu oczodołu – prawe oko nieco się zapadło. Ma w nim 40-50 proc. widzenia. Być może sytuację poprawi implant, który „podniesie” oko.
***
Wtedy w lesie to nie był pierwszy raz, kiedy Artem myślał, że żegna się z życiem. W 2014, po pierwszym rosyjskim ataku walczył w Donbasie. W sierpniu trafił do rosyjskiej niewoli. Przesłuchiwali go byli funkcjonariusze ukraińskich służb, którzy przystali do separatystów. Kilka ogólnych pytań, a potem bicie. Wybili zęby, uszkodzili kręgosłup, żebra. Na przesłuchania brali go też rosyjscy oficerowie. Ci grali rolę „dobrego gliny”, byli przyjacielscy, proponowali przejście na ich stronę. Ale – kiedy odmawiał – wyprowadzali, stawiali pod ścianą, przed plutonem egzekucyjnym, albo z lufą przyłożoną do skroni, odczytywali mu wyrok, a potem… rozlegało się kliknięcie iglicy w pustej komorze. Sześć razy przeżył taką inscenizowaną egzekucję.
W niewoli spędził rok i 15 dni nim jego i dwóch innych jeńców wymieniono na czwórkę separatystów.
Skierowano mnie do programu pomocowego. Było nas około 70 osób i kilku psychologów. Kazali opowiadać co przeszliśmy w niewoli. Kiedy opowiadałem swoją historię dwóch psychologów się popłakało. Wtedy pomyślałem: „i kto tu komu ma pomagać?” i zrezygnowałem z terapii
Artem / jeden z ukraińskich żółnierzy leczonych w Gdańsku
Po powrocie chciał wstąpić do akademii wojsk lądowych, ale nie przeszedł badań lekarskich ze względu na uraz kręgosłupa wyniesiony z niewoli. Z drugą grupą inwalidzką trafił do cywila. Najpierw pracował w banku w Tarnopolu, potem jako agent handlowy.
Czy nie dręczyły go wspomnienia przeżytej traumy?
– Trudne warunki niewoli w moim przypadku, tylko mnie wzmocniły. Po powrocie skierowano mnie do programu pomocowego. Było nas około 70 osób i kilku psychologów. Kazali opowiadać co przeszliśmy. Kiedy opowiadałem swoją historię dwóch psychologów się popłakało. Wtedy pomyślałem: „i kto tu komu ma pomagać?” i zrezygnowałem z terapii – mówi Artem. – A jak poznałem moją obecną żonę, od razu uprzedziłem, że jeśli wybuchnie pełnoskalowa wojna, zrobię wszystko, żeby wrócić na front.
Po 24 lutego dwa dni zajęło mu przekonywanie, że mimo urazu kręgosłupa przyda się armii. Wtedy komisja poborowa była oblegana, ale kiedy okazało się, że będą wysyłać do służby poza Tarnopolem, wielu chętnych się wycofało. Artem ocenia, że spośród jego bliskich kolegów 98 procent nie walczy. Ale uważa też jeśli kogoś zmusić do służby, nie będzie z tego korzyści. To, że po stronie ukraińskiej walczą najlepsi, najbardziej zmotywowani, a po stronie rosyjskiej najgorszy tamtejszy element, też ma wpływ na przebieg tej wojny.
Dla Artema wojaczka się skończyła, ale nawet będąc w szpitalu stworzył, z żoną, grupę w mediach społecznościowych, która zebrała środki na trzy samochody terenowe. Pojazdy są już na froncie.
– Dziękuję Polsce i Polakom, którzy w tym trudnym momencie okazali nam prawdziwie braterskie wsparcie. Dla nas liczy się nie tylko wymiar materialny waszej pomocy, ale też emocjonalny, poczucie, że stoicie obok nas. Dla żołnierzy walczących na froncie bardzo ważna jest też świadomość, że ich rodziny w Polsce są bezpieczne – mówi na koniec rozmowy.
***
Artem był jednym z pierwszych ciężko rannych pacjentów-weteranów, którzy w listopadzie trafili na leczenie do Gdańska. Pomysł pochodził z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego, a konkretnie od Wicemarszałka Leszka Bonny.
Na apel odpowiedziała spółka Copernicus Podmiot Leczniczy.
– Nasze oddziały chirurgii urazowej prezentują jeden z najwyższych poziomów w Polsce – mówi Dariusz Kostrzewa, prezes zarządu Spółki. – To prawda, że z urazami bojowymi, zwykle nie miewamy do czynienia, ale też nie przyjmujemy tych pacjentów bezpośrednio z pola walki. Nie trafiają więc do nas żołnierze ranni, niestabilni, w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. To są osoby, które były zaopatrzone na miejscu, choć z różnym skutkiem. Nierzadko szpitale przyfrontowe nie są w stanie pomóc im w szerszym zakresie więc poszukują ośrodka, na przykład w Polsce, który będzie mógł dalej poprowadzić leczenie. Bywa też i tak, że efekt leczenia był nie do końca satysfakcjonujący gdyż np. wystąpiły nieprzewidziane komplikacje. Wówczas dla tego pacjenta poszukuje się miejsca z konkretnym wskazaniem potrzeby wykonania zabiegu naprawczego.
Wielu z tych pacjentów ma powikłania, głównie o charakterze bakteryjnym. Rany bojowe nigdy nie są czyste. Rana zanieczyszczona goi się trudno albo nawet nie goi się wcale. Kolejny problem polega na tym, że są to urazy wielomiejscowe, wielonarządowe. Lekarze w Ukrainie wykonali niezbędne zabiegi: opanowali masywne krwawienia, podjęli próbę zespolenia poszczególnych kości, odtworzyli geometrię stawów czy klatki piersiowej. Natomiast jeśli chodzi o takie zabiegi jak wymiana stawu, który jest zdruzgotany i nie rokuje odzyskania swej funkcji, to już zadanie dla gdańskich lekarzy.
Staramy się pomagać im tak, żeby nasi „standardowi” pacjenci tego nie odczuwali, ale może się zdarzyć, że komuś o kilka dni trzeba przesunąć termin planowego zabieg. Sądzę jednak, że społeczeństwo to rozumie.
Dariusz Kostrzewa / prezes zarządu spółki COPERNICUS Podmiot Leczniczy
Od listopada ub. roku do Copernicusa trafiło 10 rannych żołnierzy, jedenasty przyjechał w tym tygodniu.
– Pomagamy w zakresie takim, jaki możemy zaoferować – tłumaczy prezes Kostrzewa. – Część zadań transportowych przejął wojewoda, ale koszt leczenia ponosi w całości spółka Copernicus. Przyjmujemy rocznie do naszych dwóch szpitali ponad 70 tysięcy chorych, więc tych jedenastu rannych żołnierzy nie zaburza istotnie funkcjonowania placówek Spółki Copernicus. Trzeba jednak jednoznacznie podkreślić, że są to bardzo trudne przypadki, wymagające wielokrotnego korzystania z bloku operacyjnego, stosowania kosztownych leków (w tym antybiotyków), opatrunków specjalistycznych, materiałów zespalających. Staramy się pomagać im tak, żeby nasi „standardowi” pacjenci tego nie odczuwali, ale może się zdarzyć, że komuś o kilka dni trzeba przesunąć termin planowego zabieg. Sądzę jednak, że społeczeństwo to rozumie, wszak nie raz już dało dowód empatii wobec narodu ukraińskiego. To w ogóle nie powinien być temat do dyskusji. Jeśli człowiek walczył o swój kraj, swój dom, został ranny, to bezwzględnie należy go ratować. Gdy mamy na szali elementarne wartości humanitarne to nie jest to właściwy moment na kalkulacje finansowe. Kto im pomoże, jeśli nie my?
Prezes Kostrzewa przyznaje jednocześnie, że oczekiwałby ze strony państwa podjęcia działań legislacyjnych, które spowodowałyby, że nie trzeba będzie szukać pieniędzy na leczenie rannych żołnierzy ukraińskich w budżetach szpitali.
– Nie uchylamy się od odpowiedzialności finansowej, pomagamy jak możemy i myślę, że każdy powinien pomagać adekwatnie do swoich możliwości, także finansowych. Systemowe rozwiązanie byłoby jednak uczciwsze w stosunku do naszych pacjentów, bo nie wszyscy znają niuanse systemu finansowania świadczeń medycznych. Nie raz już kierowano do mnie pytania czy chorych z Ukrainy leczymy kosztem polskich pacjentów. Staramy się, żeby tak nie było, ale nasz potencjał nie jest nieograniczony – kończy prezes Copernicusa.
***
Sierhij, podobnie jak Artem, pierwszego dnia odszedł z kwitkiem sprzed komisji wojskowej, a to dlatego, że mieszkał i pracował w Kijowie, zameldowany był w odległej o 350 km Szostce, na północnym wschodzie Ukrainy. Dopiero drugiego dnia udało się pokonać tę biurokratyczną przeszkodę. Przydzielono go do obrony terytorialnej, pokazano jak strzelać z granatnika i już po godzinie, był już z oddziałem na pozycjach na północnych obrzeżach Kijowa, od strony Irpienia.
– Główną bronią piechura i tak jest łopata – mówi Sierhij, wspominając jak przez pierwsze dni kopali okopy i schrony. Czas wolny od kopania poświęcali na poszukiwanie w internecie wiadomości o sztuce wojennej i uzbrojeniu, bo o ile połowa plutonu, tak jak Sierhij miała za sobą zasadnicza służbę wojskową, tak dla reszty, to był w ogóle pierwszy kontakt z armią.
Pierwsza rosyjska rakieta spadła na nich nich 17 marca. Spłonęła duża fabryka rowerów. Wtedy ponieśli pierwsze straty.
– Ale ludzie się nie bali, w ogóle się nie zastanawiali, co z nimi będzie. Wiedzieliśmy, że jak Kijów padnie, wojna będzie przegrana.
Bardzo nie lubię wojska. Ta instytucja to antyteza wolności, ale teraz, w obronie wolności, trzeba iść do armii.
Sierhij / żołnierz ciężko ranny na froncie chersońskim
Kiedy udało się odeprzeć Rosjan na odcinku kijowskim oddział Serhija, po miesięcznym przeszkoleniu skierowano na linie między Mikołajów, a zajęty przez Rosjan Chersoń. Teraz byli już na pierwszej linii, a właściwie zerowej, bo w wojskowej nomenklaturze ich pozycję określano jako „nul”. Tam Sierhij został pierwszy raz ranny. W podobnych okolicznościach jak Artem, podczas powrotu z rozpoznania pod pozycjami wroga, zawadził o ukryty w trawie potykacz i doszło do wybuchu przyczepionego do niego granatu. Zdążył upaść, ale odłamki trafiły go w płuca, przełyk i żołądek. Zdołał jeszcze przejść dwa kilometry do pozycji swojego plutonu, skąd zabrano go do szpitala w Mikołajewie, a stamtąd po kilku dniach do Odessy.
***
Leczenie trwało dwa tygodnie, potem dostał miesiąc rekonwalescencji w domu i powrót do jednostki, która w ciągu półtora miesiące przesunęła się do przodu o dwa kilometry, czyli dokładnie do tego miejsca, gdzie został ranny.
14 września jego zadaniem było przyprowadzenie na frontowe pozycje sześciu zmienników. Przyjechali pick-upem. Ledwie zdążyli wysiąść i zabrać swoje rzeczy, gdy w środek grupy uderzył pocisk. Czy zauważył ich dron, czy był to planowy ostrzał, tego nie wie. Tak czy siak zadecydował przypadek, bo dalszy ostrzał był już znacznie mniej precyzyjny. Niemniej ten pierwszy pocisk zabił jego trzech towarzyszy, a jego samego i pozostałych trzech ciężko ranił. Na szczęście w pobliżu był inny samochód, którego obsada mimo ostrzału, wywiozła rannych w bezpieczne miejsce. Potem znów szpital w Mikołajewie, szpital w Odessie.
Tym razem obrażenia Sierhija były poważniejsze. Odłamek strzaskał mu bark i utkwił w klatce piersiowej, ponownie uszkadzając przełyk. Drugi trafił w okolicę biodra, gdzie uszkodził jelita. Po wstępnym zaleczeniu w listopadzie Sierhij trafił do Gdańska, gdzie zoperowano mu brzuch, połączenia nerwowe w lewej dłoni oraz wstawiono endoprotezę barku. Niestety ręka jest nadal niesprawna i wymaga co najmniej miesiąca rehabilitacji. Potem Sierhij zamierza dalej walczyć. Jeśli zdrowie pozwoli na pierwszej linii, jeśli nie, to na tyłach.
– Bardzo nie lubię wojska – deklaruje. – Ta instytucja to antyteza wolności, ale teraz, w obronie wolności, trzeba iść do armii.
A co myśli o tych, którzy wybierają inaczej?
– Po pierwsze, tych którzy wybrali jak ja, jest wystarczająco dużo by skutecznie prowadzić wojnę. Przynajmniej na razie. A potem? Dalej wchodzi ukraińskie prawo, które mówi, że każdy ma obowiązek każdy ma obowiązek bronić państwa. Rozumiem strach, rozumiem inne poglądy polityczne, rozumiem tych, którzy nie chcą zostać na Ukrainie, i nawet tych, którzy walczą przeciwko nam. Ludzie są różni. Nie ma we mnie złości. Można wojować sercem, można rozumem. U tych ostatnich ciężkie przeżycia wojenne zostawiają w psychice minimalny ślad. Żona bała się, że wojna mnie zmieni. Nie zmieniła ani trochę.
Co nie znaczy, że nie czeka na jej koniec. Wtedy będzie mógł powrócić do pracy i swojego hobby – wypalania ceramiki.
***
Wiktor, który w Gdański dzieli pokój z Serhijem, do armii nie ma uprzedzeń. Podpisał zawodowy kontrakt jeszcze w 2013. W 2017 wyszedł do cywila, ale podpisał zobowiązanie, że w razie wojny stawi się natychmiast, co też zrobił 24 lutego z samego rana. Został operatorem przeciwczołgowych pocisków rakietowych. Walczył w Obwodzie Żytomierskim, potem były Mikołajew, Chersoń, Izium i Bachmut. Tam 24 maja jego pozycje ostrzelał wóz opancerzony. Wiktor dostał w rękę i nogę. Miał strzaskane kolano. A potem jeszcze, kiedy leżał pod drzewem przygotowany do ewakuacji, kolejny pocisk trafił w to drzewo, a odłamek utknął mu w piersiach. Zaliczył siedem szpitali na terenie Ukrainy. Był tak zmęczony leczeniem, że prosił lekarzy, żeby odcięli mu tę nogę i dali wreszcie spokój. W końcu trafił do Gdańska, gdzie wszczepiono mu endoprotezę. Jest w trakcie rehabilitacji.
– Dobrze w Polsce, ale za długo – mówi.
Jest bikerem. W domu, oprócz żony czekają na niego dwa ukochane motocykle. Więc przyda mu się jeszcze ta noga.
Dziękuję panu Lwu Zacharczyszynowi, za tłumaczenie podczas rozmów z żołnierzami.
Napisz komentarz
Komentarze