„Niedziela będzie dla nas” – Ed pierwszy usiadł przy stoliku pod sceną w „Rudym Kocie”. Była pierwsza, zamówiliśmy po buteleczce toniku.
Po chwili kelnerka Basia – obiekt ukrytych westchnień większości stałych klientów – delikatnie postawiła na plastikowym blacie cztery buteleczki i szklaneczki. Taki szpan był: licencja szwedzka i bardzo, jak na ówczesne czasy, eleganckie kanciaste buteleczki. No i jeszcze ten kolorek – lekko zielonkawy – i gorzko-słodki smak… Niezastąpiony na kaca.
Niedziela jak niedziela, po sobotniej imprezie.
– Relaks Borysku? Jak profesor skończy, zagramy coś z szafy – Ed tęsknie spojrzał na kolorową grającą szafę. Stała na widocznym miejscu, dosunięta plecami do schowka na sprzęt muzyczny pod schodami na balkon.
Chociaż na ogół słuchaliśmy rock and rolla, to pojedynek płyt winylowych pomiędzy Marią Callas a Renatą Tebaldi wywarł na nas ogromne wrażenie. Co za głosy! Profesor J. potrafił nawet nas, zatwardziałych fanów rocka, oczarować klasyką. Jedynie Ed przebierał nóżkami i liczył dwuzłotówki, rozmienione w barze. Szafa przyjmowała jedynie te nominały.
W końcu z nieukrywanym entuzjazmem pożegnaliśmy profesora, który co niedziela leczył nas muzyką klasyczną. Ed szybko podbiegł do szafy grającej i na początek wrzucił trzy razy po dwa złote na „Pretty Woman” Roya Orbisona.
Niestety, otworzył „puszkę z Pandorą”. Po nim dwójki wrzucało jeszcze paru gości tak długo, na ile starczyło im kasy. Tak zabawa trwała około trzech godzin, czyli do czasu, kiedy lokalu nie zaczęli opuszczać goście niekoniecznie zachwyceni Orbisonem. Poza nami oczywiście, ale w końcu nas też wyproszono, przy grzecznej pomocy ślicznej kelnerki – pani Basi.
***
Wieczorem spotkaliśmy się w „Żaku”, Okazało się, że otwarto tam piwnicę jazzową „U Kuzynów”. O jazzie nie mieliśmy pojęcia żadnego, ale podobało nam się „otwieranie nowych drzwi”.
Piwnica jak piwnica: maleńka scenka, parę stolików. Dwóch panów – jeden z trąbką, drugi z ogromnym kontrabasem. Oni też byli pokaźni – długie, cienkie włosy i grube łapska. Jeden zadął, drugi szarpnął tymi łapskami za struny, popijając drinka ze szklaneczki na stoliku obok.
– Jezu! Co to jest? – szepnął jeden z nas do drugiego.
– Pojęcia nie mam. Posłuchamy, zobaczymy, może oni dopiero instrumenty stroją albo co?
– Może.
– Wiem tylko, że kontrabas to Helmut, a trąbka to „Przybiel”.
– Skąd wiesz?
– Mówili w kawiarni, ale oni chyba teraz tylko próbują.
– Co ty? To free po prostu jest.
– Jaki free?
– Free jazz. Słuchałeś w ogóle takiego Milesa Davisa?
– Nie znam, a na czym on gra?
– Na trąbce, fujaro, gra!
– Jak Armstrong?
– Nie, inaczej. Trochę jak ten „Przybiel”.
– Aha. No to posłuchajmy.
Mijały kolejne minuty, a my dalej nic z tego nie zrozumieliśmy. Dopiero po godzinie zaczęliśmy załapywać i słuchać uważniej. Po prostu, chcieliśmy zrozumieć coś, czego można było doświadczyć jedynie zmysłowo, coś irracjonalnego, niekoniecznie logicznego. Po następnej godzinie, nieco otumanieni, poszliśmy do kawiarni, zamówiliśmy podwójne winiaki i długo „rozmyślaliśmy o istnieniu”.
***
Poniedziałek był dla studentów Politechniki „ósmym dniem tygodnia” – czasem straconym. Kiedy spotkaliśmy się, jak zwykle o siódmej rano, w Studium Wojskowym, zastaliśmy bałagan przed salą wykładową. Wrzenie było tak duże, że trudno było w tłumie zrozumieć poszczególne słowa. Zdołaliśmy jedynie rozróżnić: „Michnik” i „«Dziady» Dejmka zdjęte w teatrze”.
Rutynowe strzelanie na strzelnicy w Brętowie zostało odwołane, ale zajęcia odbyły się normalnie. Zastanawialiśmy się nad tym, co też może się wydarzyć i nie mieliśmy żadnego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Po jaką cholerę zdejmować Mickiewicza z afisza?
Z trudem wepchaliśmy się do środka. Właśnie przemawiał prorektor i uspokajał, ale wrzawa przycichła dopiero wtedy, kiedy przy balustradzie na piętrze pokazała się postawna figura. Szeptano tylko, że to sekretarz PZPR, niejaki Kociołek.
Ed w końcu dopchnął się do mnie i warknął prosto w ucho:
– Zdjęli, bo tam coś o Ruskach było. Wiesz, jakaś nadinterpretacja aktorów i demonstracja na widowni.
Z niepokojem czekaliśmy na następny dzień, rzeczywiście, coś wisiało w powietrzu, aż spadło we wtorek.
Rano przed polibudą zgromadził się spory tłumek, który próbował się wedrzeć przez główne drzwi do hallu na spontanicznie zorganizowany wiec. Z trudem wepchaliśmy się do środka. Właśnie przemawiał prorektor i uspokajał, ale wrzawa przycichła dopiero wtedy, kiedy przy balustradzie na piętrze pokazała się postawna figura. Szeptano tylko, że to sekretarz PZPR, niejaki Kociołek.
I wówczas, w czasie krótkiej pauzy w przemówieniu, ktoś potrącił blaszaną popielniczkę na nóżce.
W zupełnej ciszy miseczka z petami wylądowała na posadzce z ogłuszającym dźwiękiem… Po chwili ktoś z tłumu powiedział głośno i dobitnie:
– O kurwa! Kociołek się przewrócił.
Od tego momentu, nic już nie było takie, jak przedtem.
Napisz komentarz
Komentarze