Swoją książkę zaczyna pan od kontrowersyjnej, żeby nie powiedzieć obrazoburczej tezy, że polski rock’n’roll wcale nie narodził się w Trójmieście.
Tak i nie. Z Trójmiastem te początki wiążą się w ten sposób, że to było pokłosie drugiego festiwalu jazzowego w Sopocie (1957), gdzie wystąpił modern-jazzowy zespół Krzysztofa Komedy. I tu – więc jednak w jakimś sensie w naszym środowisku – powstała idea, żeby wyruszyć w Polskę z rock’n’rollowym repertuarem. Komeda i jego muzycy grając ten repertuar, ukrywali się pod pseudonimami. Był jeszcze drugi taki wykonawca, czyli zespół Zygmunta Wicharego ze Śląska. Sam jako dziecko byłem na ich koncercie i doskonale pamiętam, że to już był „pełnoskalowy” rock'n'roll. Grali to zanim u nas pojawił się Franciszek Walicki ze swoimi podopiecznymi z grupy Rhythm and Blues.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: W poszukiwaniu straconego „Kota”
Dlaczego w takim razie przez lata powtarzano, że „mocne uderzenie” w Polsce zaczęło się tamtego pamiętnego koncertu w marcu 1959 w „Rudym Kocie”?
Franek Walicki był mistrzem propagandy i przez całe lata nikt nie badał jak było faktycznie. Byłem pierwszym, który się tym zainteresował szerzej. Sprawdzałem źródła, porównywałem daty, rozmawiałem z żyjącymi jeszcze muzykami. Na przykład tymi, którzy występowali we Flotylli [Zespół Estradowy Marynarki Wojennej – red.], który to zespół był pierwowzorem Rhythm and Bluesa. W ten sposób trafiłem na dowody tego, że to nie Walicki wymyślił dla Polski rock'n'rolla, ale skorzystał z gotowych wzorców. On był bardzo otwarty na wszystkie nowinki.
W ogóle w pańskiej książce Walicki jawi się jako postać mocno kontrowersyjna.
No bo taki był: miał swoje plusy i minusy. Plusem było to, że miał siłę przebicia i potrafił ją wykorzystać na promocji muzyki młodzieżowej, choć myślę, że i bez niego ona jakoś tam by wykiełkowała. Minusem było to, że trochę za bardzo patrzył na własny interes. Ale czy należy z tego robić zarzut? W końcu każdy z nas pilnuje swojego interesu. Walicki spełnił swoją rolę, która była olbrzymia i starałem się to oddać. A że faktycznie było troszeczkę inaczej, niż głosi lansowana przez niego legenda, że był prekursorem? Znałem go kilkadziesiąt lat, to był po prostu łebski facet, który miał wiele pomysłów, choć sam się w ogóle na muzyce nie znał. Miał drewniane ucho – co sprawdziłem – ale korzystał z wiedzy innych. Zaczęło się od Tyrmanda, z którym wiele rozmawiał na temat jazzu, jego roli w świecie i zmiany, jakie ten jazz przynosi. Dlatego wszedł w jazz na pierwszym festiwalu sopockim (1956). Ale później się zorientował, że jazz chyba zaczyna być passé, że jest coś innego, więc postanowił pójść za ciosem.
We wspomnieniach pisał, że zrozumiał to, kiedy podczas drugiego sopockiego festiwalu zobaczył niemal histeryczną reakcję publiczności na występ Big Billa Ramseya śpiewającego „Caldonię”. Czy on, wówczas prawie czterdziestoletni dziennikarz organu PZPR karmił się tym entuzjazmem młodych? Co nim kierowało?
Myślę, że po prostu szukał dla siebie odpowiedniego miejsca. Uważał, że show biznes to jest coś w miarę bezpiecznego, nie za bliskiego polityki i dającego pieniądze. Jako Jacek Grań pisał polskie teksty dla tych wszystkich zespołów, które grały wcześniej amerykańskie utwory i trzeba powiedzieć, że to były bardzo duże kwoty.
ZOBACZ TAKŻE: Rudy Kot czekał na chętnych, czyli kolejne święto ulicy Garncarskiej w Gdańsku
To wszystko było bardzo kulturalne i mogło się podobać również Gomułce i całej wierchuszce partyjnej. A potem, po latach Walicki, który lubił oczywiście bardzo przesadzać, opowiadał o tym, że to on właściwie rozwalił komunę przy pomocy swoich kolegów, którzy grali rock'n'rolla. Ja się z tego strasznie śmiałem.
„Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” to nie był nakaz władz?
Nie sądzę. Walicki nigdy nie mówił, że na niego w tej sprawie naciskali. Przeciwnie, podkreślał, że to on wymyślił. Oczywiście w szczytnych celach, żeby bronić bigbitu. Niby taki uprzedzający ruch, a że przy okazji na tym zarobił... Ale nieważne. Zrobił wielką rzecz.
To ciekawe, co pan powiedział, że show biznes był w miarę bezpieczny i z dala od polityki. Pierwszy zespół Walickiego, Rhythm and Blues, rozpadł się, bo uwziął się na nich Edward Gierek, wówczas szef partii na Śląsku. Ale jego kolejne zespoły, jak i cała fala big-bitowa, działały w zasadzie bez przeszkód. Jeśli ktoś próbował podstawiać nogę, to koledzy dziennikarze.
To prawda, Gomułka, który lubił się wtrącać do kultury, do big-bitu nie miał specjalnych zastrzeżeń. A skąd to się wzięło? Z umiejętnej działalności różnych ludzi kręcących się wokół tego nurtu i robiących na tym pieniądze. Niech pan spojrzy na filmy, które w tym czasie robiono, takie ówczesne teledyski. Kręcono je na bardzo wysokim poziomie.
Na przykład „Kulig”?
Tak: Skaldowie, Niebiesko-Czarni, Alibabki. To wszystko było bardzo kulturalne i mogło się podobać również Gomułce i całej wierchuszce partyjnej. A potem, po latach Walicki, który lubił oczywiście bardzo przesadzać, opowiadał o tym, że to on właściwie rozwalił komunę przy pomocy swoich kolegów, którzy grali rock'n'rolla. Ja się z tego strasznie śmiałem.
CZYTAJ TEŻ: Życie po pięćdziesiątce, czyli dlaczego dziś prawdziwych festiwali już nie ma
Na Zachodzie rock od początku wiązał się z określonym stylem życia, ale także ideologią. W Polsce to była tylko moda. Czy wśród wykonawców, ale też może wśród odbiorców była świadomość, że poza rytmiczną muzyką to znaczy coś więcej?
Problem polegał na tym, że Zachód i Polska miały zupełnie inne interesy. Nie dało się tego naśladować, przenieść tej socjologicznej otoczki. W latach 70. pojawili się co prawda hipisi, ale było to bardzo nieliczne towarzystwo, które można policzyć w dziesiątkach najwyżej. Nie dało się w Polsce protestować przeciwko amerykańskiej bombie atomowej, bo wszyscy byli za.
Cały jeden rozdział pańskiej książki to leksykon zespołów Trójmiasta. Trudno spamiętać te wszystkie nazwy. A tak naprawdę tylko trzy z nich zrobiły karierę ogólnopolską: Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni i Czerwone Gitary. Co decydowało o tym, że jedni się przebijali, a inni nie?
Niektóre z grup, które tam wymieniłem były blisko przebicia się, ale trzeba pamiętać o tym, że w miarę rozwoju show biznesu, coraz większa była konkurencja. Tę muzykę, która początkowo twórczo była uprawiano głównie w Trójmieście, później zaczęto grać w innych częściach Polski. Tam też było bardzo dużo dobrych muzyków. A im ktoś bliżej był Warszawy, tym miał łatwiejsze życie. Był bliżej Polskich Nagrań, bliżej radia, częściej umawiał się z Witoldem Pograniczym, czy z Markiem Gaszyńskim [prezenterzy popularnych audycji radiowych w latach 60. – red.]. Słowem decydowały typowe showbiznesowe gierki, w których gdańskie zespoły nie miały szansy uczestniczyć. Weźmy takie szczeciński Filipinki, zespół bardzo prymitywny, ale jednak wywodzący się z tej big-bitowej fali. Miały możnego protektora i były nagrywane. Gdyby znacznie lepszy od nich gdański zespół Elżbietki, miał takie wejścia, to mielibyśmy zupełnie inną sytuację.
Jerzy Kossela na koncertach apelował do fanów Czerwonych Gitar, a było ich bardzo dużo, zwłaszcza fanek, by wysyłali listy do Polskich Nagrań domagające się wydania dużej płyty z piosenkami zespołu. Doprowadziło to do tego, że kierownictwo firmy wydało zgodę na nagranie.
Czasem można było sobie poradzić bez wejść. Opisuje pan jak Czerwone Gitary zorganizowały wśród fanów akcję, która wymusiła na Polskich Nagraniach umożliwienie im nagrania płyty.
Tak, wydaje się, że tak naprawdę było. Jerzy Kossela [założyciel i pierwszy lider Czerwonych Gitar – red.], który był bardzo takim energicznym człowiekiem rzeczywiście na koncertach apelował do fanów zespołu, a było ich bardzo dużo, zwłaszcza fanek, by wysyłali listy do Polskich Nagrań domagające się wydania dużej płyty z piosenkami zespołu. Doprowadziło to do tego, że kierownictwo firmy wydało zgodę na nagranie, żeby nie mieć problemu.
To ciekawe, że głos ludu w tamtym czasie, mowa o roku 1966, wpłynął na duże państwowe przedsiębiorstwo.
W tym przedsiębiorstwie rządził Ryszard Sielicki, który sam był kompozytorem, i on mógł sobie tak hipotetycznie pomyśleć, że to akcja, za którą stoi ktoś z jego konkurentów, żeby później donieść do KC PZPR, że oto dyrektor nie spełnia oczekiwań polskiej młodzieży. Więc na wszelki wypadek ustąpił. Prawdopodobnie tak właśnie było. Jemu to nie zaszkodziło, nadal sprzedawał swoje piosenki, które były dobre, i które nagrywały m.in. Violetta Villas, Anna German i Sława Przybylska. Natomiast miał święty spokój.
POLECAMY RÓWNIEŻ: Powidoki gdańskie. Empik przy Długim Targu to był klub w „zupełnie starym stylu”
Czy po tych zespołach, które się nie załapały na karierę coś pozostało poza wspomnieniami już coraz mniej licznych osób i wzmiankami w takiej książce jak pańska?
Pyta pan o nagrania? Z tym jest największy problem. Był kiedyś w radiowej w Trójce, w ramach edycji Wojciecha Manna, taki kącik – Ze Szpulowca Big-bitowca. I tam prezentowano archiwalne nagrania z całej Polski: z rozgłośni radiowych i robione prywatnie. Dzięki temu udało się zgromadzić dosyć dużą pulę nagrań, zupełnie nieznanych, pokazujących jak ta muzyka rozwijała się w latach 60., na ile była twórcza, a na ile nie. Był to bardzo interesujący cykl, ale niestety wraz z odejściem Manna tamta edycja już się nie ostała.
Ale archiwum chyba jest? W dodatku dysponujemy dziś nowoczesnymi programami, które pozwoliły np. Beatlesom wydać piosenkę wiele lat po śmierci Lennona i Harrisona. To może i tamte nagrania dało by się jakoś przystosować do wymagań współczesnego słuchacza?
Część nagrań się ukazała na płytach, ale to jest jakieś pięć procent tego, co usłyszałem w tych audycjach w Trójce. Są ludzie, którzy się tym interesują, są „hobbystyczne” wytwórnie, które wydają po sto egzemplarzy jednej płyty. Gdyby podejść do tego na poważnie, to pewnie można poprawić jakość tych nagrań. Ale to już trzeba by zrobić w Trójce. I wtedy mogłaby powstać wyczerpująca antologia całego polskiego big-bitu.
Napisz komentarz
Komentarze