13 koncertów (lekko licząc, bo były jeszcze niebiletowane dla młodzieży), upchnięte przez pięć dni w – nie tak ciasną jakby się mogło wydawać – przestrzeń klubu Żak, zadowolić mogło każde jazzowe gusta, może z wyjątkiem tych najbardziej zachowawczych. Zresztą w przypadku tego festiwalu określenie „jazz” i „jazzowy” należałoby brać w cudzysłów, mówimy bowiem o imprezie słynącej z konsekwencji w testowaniu granic tego gatunku.
Nie tylko sala Suwnicowa
Zanim przejdziemy do opisania kto, co i jak grał, jeszcze słówko o logistyce. Ta edycja zapisze się w annałach jako chodzona i stana. Stana, bo ze względu na duże zainteresowanie kilka koncertów koncertów odbyło się całkiem lub częściowo bez krzeseł. A chodzona, dlatego, że organizatorzy postanowili trochę pooprowadzać jazzfanów po obiekcie i w kilku przypadkach zorganizowali granie w kinie, a raz nawet w galerii. Zamysł ciekawy, choć nieco nieco komplikujący życie, szczególnie w przypadku piątkowego solowego koncertu Zoh Amby. Tym, którzy którzy biletu do galerii nie mieli (mieści się tam znacznie mniej osób niż w Sali Suwnicowej) wypadło w tym czasie dwugodzinne „okienko” między brytyjskim duetem O., a mocno oczekiwanym rodzimym Contemporary Noise Sextet.
Szefostwu Żaka, przed kolejną edycją, pozwólmy przemyśleć jak to lepiej rozwiązać w przyszłości, a my tymczasem skupmy się na muzyce, bo to o nią przecież tu chodzi.
Zaplanowana improwizacja
Festiwal, zgodnie z recepturą Hitchcocka zaczął się od trzęsienia ziemi, a mianowicie występu wspomnianej Zoh Amby z edukacyjnym składem ochrzczonym mianem Jantar aMuz Quintet, a złożonym ze studentów gdańskiej Akademii Muzycznej. Młodzi muzycy na dzień dobry, a raczej dobry wieczór, rzucili się na instrumenty, jakby chcieli je unicestwić. Kto nie widział tego, co tam wyprawiał Bartek Brózda, ten nie wie co to znaczy naprawdę wściekle szarpać bas. Była to ostra dawka free jazzu, w dawnym dobrym stylu, sięgającym jeszcze czasów wczesnego Colemana i Aylera. Z czasem między te wybuchy szaleńczej nadekspresji wmieszały się z fragmenty bardziej uduchowione. W programie znalazł się nawet gospel, oczywiście także utrzymany w manierze free. Wbrew pozorom chaosu, amerykańska liderka nie puściła swoich gdańskich współpracowników na pełen żywioł. Jak zdradził mi Alan Kapołka, struktura poszczególnych kawałków była przez Ambę precyzyjne rozpisana podczas wcześniejszych warsztatów w Akademii.

Starannie przygotowana improwizacja, jakby paradoksalnie takie połączenie nie brzmiało, to także domena kwartetu Being & Becoming, kierowanego przez wybitnego awangardowego trębacza Petera Evansa. Wsparty wszechstronnymi talentami wibrafonisty Joela Rossa (który równie sprawnie wydobywa dźwięki ze swojego instrumentu pałkami, jak i smyczkami), znakomitego kontrabasisty Nicholasa Jozwiaka oraz zaproszonego tylko na tę trasę perkusisty Jima Blacka, zaprezentował materiał wyrafinowany, wymagający nie tylko dla muzyków, ale i odbiorców. Choć nie był to pierwszy pokaz kunsztu Evansa na Jazz Jantar, każde spotkanie z tym muzykiem to przeżycie artystyczne wysokiej rangi.
Poszukiwanie i przesuwanie granic
Z dużym zainteresowaniem czekano też na konfrontację z nowym projektem świetnego brytyjskiego pianisty Kita Downesa. Trio Exhaust z argentyńską saksofonistką Camilą Nebbią i perkusistą Andrew Lislem sprawia wrażenie, że grający w nim muzycy postawili sobie za zadanie przetestowanie dźwiękowych ograniczeń swoich instrumentów. Downes chętnie nurkował pod klapą fortepianu bezpośrednio szarpiąc jego struny. Nebbia, jakby jej nie wystarczył sam tłumik, próbowała zatykać czarę saksofonu własnym udem. Lisle równie zręcznie jak pałeczkami, traktował talerze smykiem. Zdarzały się momenty tak wyciszone, że najgłośniejszym dźwiękiem słyszalnym w Sali Suwnicowej był szum komun głośnikowych.
(95).png)
O krok dalej poszło Foster Crowford Sullivan Trio. Ich celem wydawało się doprowadzenie do tego, żeby instrumenty brzmiały całkowicie inaczej, niż to zakładali ich konstruktorzy. Gitarzysta i bandżysta Webb Crawford robił wszystko, by nie dać się przyłapać na graniu „po bożemu”. Choć kiedy parę razy się zapomniał, okazało się, że i takie granie idzie mu całkiem dobrze. A już to, co wyprawiał z saksofonem Michael Foster, trzeba było po prostu zobaczyć i usłyszeć. Jego popisowy numer to nakładanie na ustnik balonu, czy może gumowego wentyla, którego drugi koniec trzymał w ustach, co wydłużało drogę powietrza z płuc do instrumentu, znacząco modyfikując wydobywające się zeń dźwięki. Całość trąciła trochę Warszawską Jesienią, ale było to na tyle interesujące doświadczenie, że publiczność dotrwała do końca niemal w komplecie. Jakkolwiek bisów nikt się nie domagał, a sami muzycy nie sprawiali wrażenia zaskoczonych takim obrotem sprawy.
Dobre wibracje
Na przeciwległym biegunie umiejscowić można muzyczne produkcje brytyjskiego duetu O. Tu również jesteśmy daleko od klasycznie pojętego jazzu, ale komunikatywności tej muzyce odmówić nie można. Przeciwnie, narzucają się rockowe, czy wręcz metalowe skojarzenia. Saksofon barytonowy Joe Henwooda brzmi chwilami jak gitara, a ciężkie, zwarte, mięsiste melodie wspomagane przez nieco mechaniczny rytm nabijany przez Tash Keary, filigranową perkusistkę o uśmiechu Sandry Drzymalskiej, z miejsca rozkołysały publiczność.

Równie dobrych wibracji można było doświadczyć także za sprawą sekstetu Klawo, który przedstawił premierowy program ze swojej drugiej płyty pod obiecującym tytułem „Dwa bobry i zachód słońca”. Grupa, której muzycy poznali się podczas studiów na gdańskiej aMuz, nie kryje fascynacji klasycznym fusion lat 70. Przyprawiają je odrobiną współczesnej elektroniki i hip hopu. Brzmienie oparte, na pulsującym rytmie, wspieranym przez dwa zestawy klawiszy, trąbkę i flet, uzupełnia interesujący wokal Alicji Sobstyl.
Mistrzowskie wieczory
Największe atrakcje przewidziane były na zwieńczenie weekendowych wieczorów: piątkowego i sobotniego. W pierwszym przypadku był to powrót po latach przerwy Contemporary Noise Sextet, w lekko zmodyfikowanym składzie, z dwoma muzykami z Trójmiasta. Do Kuby i Bartka Kapsów, Kamila Patera i Wojciecha Jachny dołączyli Olo Walicki z Michałem Janem Ciesielskim. Był to bodaj najbardziej klasycznie jazzowy koncert tej edycji festiwalu. Czego nie należy, broń boże, utożsamiać z nudą. Muzyka choć rozkołysana była jednocześnie subtelna, chwilami żartobliwa, a w kulminacjach porywająca. Dominowało myślenie zespołowe, bez nadmiaru popisów solowych, granych tylko dla tego „bo w jazzie tak trzeba”. Widać było, że muzycy mają ogromną frajdę, że znów są razem. A my czekamy na nowe nagrania.
.png)
Największą atrakcją – co nietrudno było przewidzieć – okazał się sobotni koncert Fire! Orchestra Special Edition. Skład zespołu prowadzonego przez Matsa Gustafsona zmienia się regularnie, ale nigdy nie był on tak rozbudowany, jak obecnie. Na scenę Żaka wcisnęło się 17 osób, w tym Tomasz Chyła, który zastąpił awaryjnie, acz nader kompetentnie, skrzypaczkę Anne Lidal. Rozbudowana sekcja rytmiczna (dwie perkusje, conga, kontrabas, tuba) zapewniła solidny podkład jeszcze potężniejszej, ośmioosobowej – wliczając lidera, który pełnił jednocześnie funkcję dyrygenta – sekcji dętej. Skrzypce, wiolonczela fortepian i elektronika dodawały całości kolorytu, podobnie jak niemal folkowy wokal śpiewającej zza perkusji Marii Portugal. Gustafson pewnie panował nad całością, zarówno w tych momentach, gdy „rozpuszczał” całe to towarzystwo na różne strony, pozwalając na odrobinę kakofonii, jak wtedy, gdy wszyscy grali „do jednej bramki”. Jeszcze raz potwierdziła się stara prawda, że najwspanialszym instrumentem muzycznym jest orkiestra. Nic zatem dziwnego, że aplauzom nie było końca. Gdy ten skład znajdzie się w studio, możemy się spodziewać płyty jeszcze lepszej niż „Echoes”.
Po tak udanej wiośnie organizatorzy Jazz Jantar mogą mieć co najwyżej jeden ból głowy: co przygotować na następną edycję, przy tak wysoko podniesionej poprzeczce.

Napisz komentarz
Komentarze