Nie warto jednak marudzić. Czasy się zmieniają i sopockie festiwale też. Są tylko o nich niezmienne dwie prawdy, że lubimy słuchać tych piosenek, które już dobrze znamy i że sopocka publiczność zawsze dopisuje, a jeszcze lepiej się bawi.
Znakiem rozpoznawczym sopockiego festiwalu - tu też nic się nie zmieniło - jest Bursztynowy Słowik, którego powołano do życia w 1984 roku. W przyszłym roku nasz słowiczek będzie obchodzić jubileusz 40-lecia. Przez lata ewoluował, czasami stroszył piórka albo też wyrywał je sobie z rozpaczy. Na szczęście przetrwał.
W czasach PRL i jeszcze w latach 90. cała Polska zasiadała przed telewizorami, a szczęśliwcy w Operze Leśnej, żeby oglądać to największe muzyczno-towarzyskie wydarzenie lata. A najważniejsze pytanie brzmiało: kto i za ile zaśpiewa? To tu występowała czołówka polskich piosenkarzy: Ewa Demarczyk czy Czesław Niemen. Tu Anna German czarowała widownię „Eurydykami tańczącymi”, a Maryla Rodowicz zachwyciła nas „Małgośką” na lata.
Zwłaszcza w czasach PRL sopocki słowik żył hałaśliwie. Najstarsi festiwalowi fani jeszcze pamiętają ognistą królową festiwalu... Hiszpankę Conchitę Bautistę, a jej przebój „Sera El Amor” śpiewała cała Polska przez wiele miesięcy.
W historii tego festiwalu rozdano wiele Bursztynowych Słowików za mniej lub bardziej pamiętane do dziś piosenki. Ale trzeba uczciwie przyznać, że żadna z nich nie zrobiła prawdziwej, międzynarodowej kariery na Zachodzie. Nie wyszła poza socjalistyczny blok.
To co będziemy na pewno pamiętać, to światowe gwiazdy, które w Operze Leśnej przez lata występowały. Takie, na jakie nas było w tamtym czasie stać: Charles Aznavour, Jose Feliciano, Demis Roussos, Boney M., czy wreszcie Whitney Houston, Elton John i Bryan Adams oraz Lionel Richie.
Kilka festiwali było wyjątkowych.
Podczas jednego z nich padło słynne: „Houston, mamy problem”. W roku 1999 największą gwiazdą była Whitney Houston. To specjalnie dla niej z Niemiec sprowadzono dmuchawy, żeby artystka miała na scenie taką temperaturę, jaką w kontrakcie zapisano. Do historii już przeszedł jej pierwszy chuch, kiedy tylko Whitney pojawiła się na scenie. Organizatorzy wówczas zamarli ze strachu: Wystąpi, nie wystąpi? Wystąpiła. W dżinsach i wełnianym płaszczu, co potem komentowano jak Polska długa i szeroka, że taka gwiazda, a tak „dziadowsko” ubrana. Część polskiej publiczności czuła się tym strojem nawet zlekceważona.
W latach PRL wiedziano po czym poznać gwiazdę, po kaprysach. Im bardziej gwiazda kaprysiła, tym więcej była warta. W 1979 roku cała Polska zachorowała na Demisa Roussosa. Od morza do Tatr śpiewano jego „Goodbye my love goodbye". Ulica huczała od plotek. Wymyślano, że Demis zażądał łóżek wodnych w hotelu i to w dodatku okrągłych. To nie była jednak prawda. Piosenkarz chciał tylko pokoju z klimatyzacją, co w tamtym czasie też nie było łatwo. Żeby mu dogodzić, wstawiano wiadra z lodem, które miały schładzać powietrze. Ot klimatyzacja made in Poland. Mówiono też o helikopterze, który miał go przywieźć z Grecji do Polski i o niebywałej limuzynie, która wiozła go z lotniska do hotelu. Tych plotek i emocji Demis Roussos wzbudzał niemało. Kiedy wszedł na scenę w tunice i białych kozakach najpierw wywołał zdziwienie, a potem euforię. Koncert udał się nadzwyczajnie. W pamięci festiwalu zapisał się taniec Demisa z prowadzącą wówczas festiwal Ireną Dziedzic. Po latach, kiedy organizatorem festiwalu była już stacja TVN, Roussos został ponownie do Sopotu zaproszony. Ale dawnego czaru nie udało się wskrzesić.
W tym samym 1979 roku, na festiwalu wystąpił również zespół Boney M. Ponieważ koncerty gwiazd prezentowano w telewizji wtedy z opóźnieniem, cenzura nakazała wyciąć z retransmitowanego koncertu ich wielki przebój „Rasputin”. Chodziło o to, żeby tym „Rasputinem” nie narazić na szwank mocnej wówczas przyjaźni polsko-radzieckiej.
W 1984 roku gwiazdą festiwalu był Charles Aznavour. Wyjście artysty na scenę opóźniło się. Nie z jego winy. Koncert zaczął się późno w nocy. Jakież było jego zdziwienie, kiedy rzędy zaczęły się nagle „ruszać”, ponieważ część publiczności zbierała się do wyjścia. Co się potem okazało? Ludzie spieszyli się na ostatnią nocną SKM-kę. Bo potem musieliby czekać do rana. Ale ci, którzy zostali, nie żałowali. Usłyszeć jego „Isabelle” było bezcenne.
Lata 90. to już był festiwal po nowemu, chociaż czasami ze starym bałaganem. W 1996 roku prawdziwie po królewsku potraktowano w Sopocie grupę Kelly Family. Młodych, powiązanych rodzinnie piosenkarzy, odprawiono w samolocie na lotnisku niczym głowy państw. Pod same schodki podjechał bus, który miał ich zawieźć do hotelu. Po drodze dwie nastolatki chciały się rzucić pod koła, żeby tylko móc na chwilę zatrzymać swoich ulubieńców. Ale prawdziwa jazda z nimi zaczęła się w Operze Leśnej podczas próby. Kelly Family zażyczyło sobie... oczyszczenie widowni z publiczności i dziennikarzy. Opornych ochrona próbowała poszczuć psami. Ale nie dali się. I nie wyszli.
Późniejsze gwiazdy, jak: Ricky Martin, Brian Adams, Chris Rea, Lionel Richie czy Elton John, już z kaprysami nie szalały. Ale pozostało po nich, podobnie jak po Houston, fantastyczne wspomnienie czegoś jednak niepowtarzalnego.
Festiwale sopockie to przede wszystkim anegdoty, a jednym z największych dostawców był wieloletni reżyser tej imprezy Jerzy Gruza. Kiedyś, jak wspominał, podczas próby ktoś podszedł do niego, mówiąc, że zespół wokalny, wspierający artystów, obchodzi właśnie jubileusz. I organizatorzy chcą artystom z tego zespołu wręczyć na scenie tort. Gruza się zgodził. Tort wjechał. Zrobiło się wzruszająco. Widownia wstała, zaśpiewała sto lat. A potem ktoś ze sceny zaproponował: „Może ktoś z państwa ma ochotę poczęstować się tortem, zapraszamy”. To co się później działo, przypominało horror. Tłum ruszył na scenę i wpadł w to ciasto. Zrobiła się wielka, tortowa ślizgawka. Resztki kremu powbijały się w kable, mikrofony. Służba porządkowa nie dawała rady powstrzymać tej napierającej fali z widowni. Nawet wezwana milicja nie pomogła. A tu za dziesięć minut ma wystąpić kolejny artysta. Gruza dostał gęsiej skórki z nerwów, ale cała reszta festiwalowej ekipy rzuciła się do sprzątania sceny. Pomagała dyrekcja, księgowi, nawet muzycy. Trwało to 45 minut. A potem ten niezaplanowany show publiczność nagrodziła owacją na stojąco.
Trudno powiedzieć ile w tym prawdy, a ile reżyserskiej wyobraźni, ale coś było na rzeczy. Przerwy w dostawie… artystów na scenę zdarzały się dość często. I wtedy scenę przejmowali oni konferansjerzy.
Krzysztof Materna wielokrotnie był konferansjerem w Sopocie. Zwłaszcza jedną historię wspomina z dreszczykiem (1985 rok). Jego partnerką sceniczną była Bogumiła Wander. Gwiazdą festiwalu miał być Sal Solo z zespołem. Kiedy już przyszło do zapowiedzenia jego występu, Materna stojąc jeszcze za kulisami usłyszał, że Solo nie wystąpi, ani solo ani z zespołem. Jego muzycy pokłócili się z menedżerem o pieniądze.
- Za kulisami toczyła się prawdziwa batalia - wspominał Materna. - Skakali sobie do oczu. A publiczność nerwowo czekała. Po dobrej chwili okazało się, że muzycy jednak zagrają, a menedżer zapłaci im przed koncertem, tak jak się umawiali. Ale sam występ mógł się dopiero rozpocząć za 40 minut. Coś trzeba było w tym czasie zrobić. Ale co? Rzucić konferansjerów na pożarcie. Bogumiła Wander odmówiła wyjścia z nerwów. Ale nie Materna. Wpadł na pomysł, żeby zabawiać widownię, prowadząc wywiady z siedzącymi ludźmi w Operze. Wtedy już były telebimy. Kamerzysta wyławiał z tłumu jakąś twarz i robił jej zbliżenie. Pech chciał, że wyławiano samych dygnitarzy. A to jakiegoś wojewodę, który się jąkał, że jego to nie bawi, a to innego, politycznego kacyka, siedzącego z narzeczoną, której... żona jeszcze nie poznała. Publiczność zwijała się ze śmiechu. Materna napocił się przez te 40 minut. Zszedł ze sceny lżejszy o kilogram, ale szczęśliwszy, bo miał swój długi show.
Fenomenem konferansjerki był jednak duet: Irena Dziedzic i Lucjan Kydryński. Jerzy Gruza nieraz wspominał, że problem zapowiadających był przed festiwalem zawsze szeroko omawiany. Kiedyś „dodał” Kydryńskiemu atrakcyjną, nikomu nieznaną blondynkę. Kydryński wychodził z nią i zapowiadał. Sam. Partnerka nie odzywała się nawet słowem. Tak wyszli kilka razy. Po czym prezenter odezwał się do publiczności w stylu - że ta pani (tu wskazał na blondynkę) jest praktykantką, która przymierza się do poprowadzenia festiwalu za rok. Widownia się roześmiała, rozumiejąc żart. Ale nie wszyscy przed telewizorami odebrali ten dowcip tak samo. Na drugi dzień rozdzwoniły się telefony z uwagami - jak można wypuścić na sceną kogoś, kto nie potrafi z siebie wydusić ani słowa. Pojawiały się nawet oficjalne protesty ze strony Ligi Kobiet i innych organizacji przeciwko blondynce.
Spory typu - czy Dziedzic jest dobra, a Kydryński się nadaje - rozlegały się tu i ówdzie. Zdaniem Gruzy tych dwoje pasowało do siebie mimo, że prywatnie nie przepadali za sobą. Co zresztą było tajemnicą poliszynela. Lucjana Kydryńskiego po latach, nagrodzono Bursztynowym Słowikiem. Zrobiono wyjątek, bo zazwyczaj jest to nagroda dla piosenkarzy. Z tym wręczeniem wiąże się pewna zabawna historia. Otóż słowik, jeszcze za kulisami, wypadł prezydentowi Jackowi Karnowskiemu z rąk i stłukł się. Panu Lucjanowi doręczono nowego słowika już po pewnym czasie.
Tak jak dziś, tak też przed laty organizatorom sopockiego festiwalu zdarzało się eksperymentować nie tylko w przypadku programu festiwalu, ale przy konferansjerach. Bywały lata, kiedy ze sceny Opery Leśnej artystów zapowiadali aktorzy, redaktorzy, piosenkarze. Raz w tej roli wystąpił ówczesny dyrektor wydziału kultury. Innym razem sam reżyser Jerzy Gruza albo inny reżyser Jacek Bromski. Wspólnie z Kydryńskim zapowiadały: aktorka Elżbieta Czyżewska, znana m.in z filmu „Gdzie jest generał?” czy Lucyna Winnicka, pamiętna „Matka Joanna od aniołów”. Konferanserami byli także panowie aktorzy: Stanisław Zaczyk i Edmund Fetting. Wśród zapowiadających pojawiła się raz Elżbieta Dmochowska z zespołu 2+1.
Kilka razy na deskach Opery Leśnej w roli prowadzącej wystąpiła Grażyna Torbicka. Raz nawet w duecie z własną mamą - Krystyną Loską.
Dzisiaj festiwal już nie jest międzynarodowy. Na scenie Opery Leśnej pojawiają się głównie polskie młode gwiazdki, które trzęsą chwilowo internetem, a czasami gwiazdy będące na scenie od lat. Ale nie ma tej jednej, wielkiej, która nadawałaby szlifu temu diamentowi, jakim jest Opera Leśna.
Cóż, jakie czasy takie festiwale. Można jednak śmiało stwierdzić, że sopocki festiwal szuka swojej nowej formuły i dopóki szuka jest dobrze.
Napisz komentarz
Komentarze