Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Nie odchodzę bez słowa, ale znikam. Tak postanowiłem, nie wiedząc, że ze słowami trzeba uważać

Ten tytuł chodził za mną od lat. Nie wymyśliłem go, gdy zdiagnozowano u mnie nowotwór. „Książka na pożegnanie”... Nagle zdałem sobie sprawę, że życie jest silniejsze od pisania. Dlatego postanowiłem, że to będzie ostatnia książka – mówi Aleksander Jurewicz, pisarz.
Aleksander Jurewicz
(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

 Jaki prezent podaruje pan sobie na urodziny?

Rzeczywiście, zawsze robiłem sobie tego dnia prezent. Do dziś przechowuję ten z czasów liceum. Mały tomik Różewicza. Każdy z tych prezentów opatrywałem napisem: Sobie samemu na urodziny…

Co zatem w tym roku?

W ogóle o tym nie pomyślałem. To dziwna sytuacja, kiedy słyszę, że za chwilę powinienem skończyć 70 lat. Jakby ktoś mi coś takiego powiedział, gdy kończyłem czterdziestkę, to bym go wziął za futurystę, niewiarygodnego optymistę! Kiedyś siedemdziesięciolatkowie to byli dla mnie starcy. I raptem ja stałem się starcem. Ale, dziwna rzecz, jest mi to obojętne.

Obojętne?

Patrzę na siebie z odrobiną litości. To jakiś genetyczny wybryk, że jeszcze jestem, że nawet jakoś funkcjonuję. Planów na przyszłość nie mam. Chciałbym jedynie skończyć książkę.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Może to ona będzie tym urodzinowym prezentem?

Niestety, rak płuc, którego zdiagnozowano u mnie w grudniu, sprawił, że sił mam coraz mniej. Jeszcze do lipca jakoś szło. Mam na myśli pisanie, wszak to jest główny motyw mojego życia. Zdania aż iskrzyły, gdy stukałem w maszynę, a teraz dopadła mnie ta...

Obojętność?

Kiedyś pisanie było czymś przyjemnym. Od paru lat czu, jakby to była walka z nałogiem. Wiem, że jeszcze pisać potrafię, jeszcze ma to jakiś sens, tylko energii we mnie nie ma. Nie ma radości pisania. Potrafię przyjmować to, co mi życie przynosi, ale kiedy budzę się, jem na śniadanie swoje płatki, biorę lekarstwa i patrzę na stojącą na stole maszynę i wkręcony w nią papier, to moim jedynym pragnieniem jest znowu zasnąć. I tak spać, spać, aż do ostatniego dnia.

Znowu zasnąć? Co to znaczy?

Żyć we śnie? To rodzaj ucieczki. Niepokoi mnie, że stałem się obojętny. Ja, który tak bardzo emocjonalnie brałem życie! Tak ciekawili mnie ludzie! Inna rzecz, że tych ludzi, ważnych dla mnie, już nie ma. Strasznym ciosem, nieporozumieniem wręcz, była śmierć Jurka Pilcha. Często łapię się na tym, gdy coś usłyszę lub przeczytam ciekawego, że chciałbym do niego zadzwonić, podzielić się. Jest we mnie marazm być może właśnie dlatego, że świat mi się wokół wyludnia… Ale jednak nie zadałem sobie pytania, dlaczego mimo wszystko każdego dnia się budzę, biorę prysznic i tak dalej, i tak dalej… Co mnie trzyma? Może to, że chciałbym swoim bliskim, mojej córce i cudownym trzem wnuczkom nie sprawić przykrości? To rodzaj zawstydzenia, że wbrew temu, czego one oczekiwałyby, znikam.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Ta koszulka, którą ma pan na sobie... Jest na niej napis: „Trochę popłaczemy, a potem z ciężkimi, bo ciężkimi sercami będziemy żyć dalej, ponieważ żyć trzeba”.

To cytat z książki Jurka Pilcha. Koszulkę dostałem od jego żony. Wielokrotnie mówiłem sobie, że każdy trudny czas trzeba przetrzymać. Ale, to może wydać się pani dziwne, nigdy nie walczyłem. Nie umiałem. I być może ta sytuacja, gdy teraz tak poddałem się życiu w chorobie, tak faluję na wietrze, to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego jeszcze nie zrezygnowałem, nie zniknąłem. A przecież mogłem chcieć zniknąć już dawno, już wtedy gdy byłem dzieckiem. Trudna natura mojego ojca sprawiła, że wciąż odzywa się we mnie ten straszny zgrzyt wykolejonego pociągu, który mimo wszystko dalej sunie po torach.

Ale, mimo trudnego dzieciństwa, ten chłopiec z małej wioski na ziemiach odzyskanych kończy w Gdańsku studia i zostaje uznanym pisarzem.

Mogło być gorzej, prawda? To moje pisanie jest spełnieniem marzeń tamtego zalęknionego chłopca, który zadawał sobie wtedy dwa pytania: „Co jest za horyzontem?” i „Jak zostaje się pisarzem?”.

Co jest za horyzontem?

Za horyzontem jest dalej i tylko dalej, tak myślałem mając 5 lat. I tak układało się potem moje życie. Kolejna i kolejna książka. Zostałem pisarzem, choć nigdy nie lubiłem mówić o sobie „pisarz”. Wychowałem się w kulcie autorytetów. Dla mnie pisarz to był ktoś ze spiżu, z innej planety. Ja jestem jedynie autorem kilku książek. A to pisanie to zawsze było tworzenie zastępczego świata, lepszej wersji życia, życia, dzięki któremu nie mogłem się doczekać, kiedy obudzę się i zacznę stukać w klawisze. Tak więc, w jakimś sensie, udało mi się. Długo nie zadawałem sobie pytania, czy może lepiej byłoby, zamiast uciekać w te światy zastępcze, poświęcić się rodzinie. Bo to w tych światach zastępczych czułem się najlepiej, u siebie. Wciąż chciało mi się żyć! I dlatego może dożyłem tej siedemdziesiątki? Moje pisanie to ciągłe spoglądanie do tyłu. Ale nie z żalu. Przeszłość dawała poczucie sensu, wrażenie, że ta improwizacja, jaką jest życie, to improwizacja kontrolowana. To też główny motyw książki, którą piszę i której nie mogę skończyć.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Jaki jest jej tytuł?

Wbrew pozorom, nie wymyśliłem go, gdy zdiagnozowano u mnie nowotwór. Ten tytuł chodził za mną od lat. „Książka na pożegnanie”. Nagle zdałem sobie sprawę, że życie jest silniejsze od pisania, od stwarzania sobie światów zastępczych. Dlatego postanowiłem, że to będzie ostatnia książka.

Pożegnanie z pisaniem?

Kilkanaście lat temu zobaczyłem w galerii w Sopocie obraz Teresy Pągowskiej „Autoportret”. Przedstawiał puste krzesło. Niezmiernie mnie poruszył. Jakby poraził mnie prąd. Wtedy pomyślałem, że to krzesło, które po mnie zostanie, już wypełniło się literaturą, pisaniem. Stąd ten tytuł. Że nie odchodzę bez słowa, ale znikam, że teraz zabieram się za życie. Postanowiłem tak, nie wiedząc, że ze słowami trzeba uważać. Można powiedzieć, że wykrakałem. Może, istotnie, to książka na pożegnanie z życiem?

Ze słowami trzeba uważać.

Ktoś spytał mnie kiedyś, dlaczego tak namiętnie zbieram książki, „masz ich tyle, że nie zdążysz przeczytać!”, usłyszałem. Odpowiedź na to miałem jedną: „Przygotowuję sobie namiot tlenowy na starość”. Lata minęły i być może, rzeczywiście, dokończę żywota pod tlenem… Zastanawiam się teraz, co z tymi, drogimi mi, elementami „poszerzania mojego świata” się stanie: z książkami, muzyką, mocną herbatą, papierosami? Starszy pan... Mam 70 lat, ale jeszcze przecież jestem w ewidencji! Moja młodość to było hasło: żyć krótko, ale intensywnie! Wszystko się zmieniło, gdy na świat przyszła córka. Założyłem rodzinę. Ale to hasło „życia na krótki dystans” podobało mi się, nawet myślałem, że fajnie byłoby jakoś efektownie zamknąć okrążenie, a teraz okazuje się, że biegnę już maraton!

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Zawsze energię do pisania dawały panu wyjazdy do rodzinnego domu w Redle.

Już nie ma tego domu. A, rzeczywiście, tylko tam szła mi robota. Jechałem z maszyną zalękniony, że nie dam rady napisać tak, jak chciałbym. Ale wystarczył jeden dzień! Najeżony chodziłem wokół stołu, na którym stała maszyna i nagle dostawałem anielskich skrzydeł! Ten maminy stół miał widok na ogród i kościół. Pamiętam noc, gdy kończyłem „Balladę do miłości”. Byłem sam. Mama w sanatorium. Aż tu nagle umarła sąsiadka mamy, pani Marylka. Jej ciało wystawiono w kościele. A ten mój stół był prawie do kościoła przyklejony. Widziałem migające światła żałobnych świec… W Redle mieszkałem od szóstego roku życia. Potem matura w Połczynie-Zdroju. Usłyszałem, że w Gdańsku otwierają Uniwersytet Bałtycki. Wysłałem dokumenty. Ale nazwę wkrótce zmieniono, ktoś zauważył marny skrót, UBSkończyłem już Uniwersytet Gdański. I tak oto w Gdańsku jestem już ponad 50 lat. W sumie szczęśliwie się to ułożyło, bo co by było ze mną, gdybyśmy nie wyjechali z Białorusi? Długie lata miałem w dowodzie osobistym wpisane miejsce urodzenia: Lida – ZSRR.

Ale wyjazd stamtąd był tragedią.

Bo jak to, nagle, w jakąś Polszę jechać! A babcia? Dlaczego babcia zostaje? Dziś, gdy patrzę już na siebie z góry widzę, że mimo wszystko naprawdę byłem szczęściarzem.

Te pana siedem dziesiątek, przyjmijmy, że to filmowe kadry, wszak lubi pan kino. Pierwsza dziesiątka?

Oderwanie od babci. Dosłownie. Wyrwanie z jej objęć. Pożegnanie z dzieciństwem.

Druga?

Mam 15 lat. Wiem, że w pobliskim Świdwinie mieszka znany poeta Stanisław Misakowski. Kupuję jego tomik i idę do domu kultury, gdzie pracuje, prosić o autograf. Pyta mnie, czy ja też piszę. Kłamię, że tak. Prosi, by mu przynieść te moje wprawki. Głupio mi, więc w ciągu kilku dni piszę parę wierszy. Potraktował mnie życzliwie. Tak oto zaczął się nowy etap.

Trzecia?

Gdańsk lat 70. Bogate życie towarzyskie, pierwsze i ostatnie miłości. Udaje mi się wydrukować pierwszy arkusz poetycki w literackim miesięczniku „Nowy Wyraz”. To była nobilitacja, jak dziś Nike.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Między trzydziestką a czterdziestką?

Stan wojenny. Potworne poczucie upokorzenia. Ale i nowy etap w twórczości. O napisaniu „Lidy” myślałem już wcześniej. Nie wychodziło. Pewnego dnia wpada mi do głowy zdanie: „Wciąż mam pięć lat i marynarski mundurek na sobie”. Nie wiedziałem, że otwieram drzwi, którymi na dobre wchodzę do przeszłości. Nie mogłem tylko znaleźć klucza. Przyszło mi do głowy, że ów może leży na Kresach, pod Lidą, gdzie moje korzenie. I pojechałem tam, po 29 latach wykręcania się. Klucza nie znalazłem, ale coś we mnie zaczęło się wykluwać… Przez następne 25 lat żyłem już tylko w tamtym świecie, świecie mitologii dzieciństwa.

Między czterdziestką a pięćdziesiątką?

Podróże. Niemcy. Paryż. Na pięćdziesiąte urodziny ukazała się moja „Prawdziwa ballada o miłości”. Pisałem ją siedem lat. Jaka siła trzymała mnie przy maszynie? Nie wiem.

Przed sześćdziesiątką?

Lato w Redle. Mam na sobie moje stare, połatane spodnie, takie do roboty, z kieszeniami na notes. Poszedłem w pole, boso. A tu dzwonią z TVN, chcą mnie zaprosić do programu „Królowie życia”. A ja w tych portkach pocerowanych przez matulę, nieogolony od tygodni. Mówię: Chyba pan pomylił telefon, bo prawdziwy król życia, czyli sołtys, właśnie pojechał na odwykówkę, jeszcze wyprawiliśmy mu pożegnalny bankiet. Ale on, że nie, że to chodzi o mnie. Mówię: Szkoda, że pan nie może zobaczyć, jak wygląda w tej chwili król życia. Nalegał. Skwitowałem: Gdzie tam, kochany, ja tu mam łąki, żurawie i będę do Krakowa jechał? Nie pojechałem. Gdy teraz kadruję te lata, to przed oczami migają mi też niezwykli ludzie. Ludzie którzy…

Torowali drogę?

Właśnie. Choćby legenda Teatru Wybrzeże Stulek Hebanowski. Przez pewien czas mieszkałem w jego domowej bibliotece. U wezgłowia łóżka miałem przedwojenne wydanie „W poszukiwaniu straconego czasu”. Albo Irek Iredyński, człowiek niezwykłej dobroci, a nie chuligan jak się go przedstawia, no i Jurek Pilch...

Dziesiątka siódma?

To zmiana adresu. W mieszkaniu na Kościuszki mieszkam już siedem lat. To lata chorowania. Najpierw u żony zdiagnozowano Alzheimera, potem przeżyłem jej śmierć. Śmierć Pilcha. Kres domu w Redle. Tutaj przyniosłem też własną chorobę. Teraz tylko we mnie jest pamięć. Puenty nie będzie.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama