Pierwsze spotkanie z Mariem, bo tak na niego powszechnie mówiono, to był jeden z tych nielicznych przypadków, kiedy intuicja całkowicie mnie zawiodła. Poznaliśmy się w lecie 1992 roku w zespole powstającego właśnie Radia Plus. Ja byłem tzw. producentem, czyli de facto wydawcą, on – początkowo – serwisantem. Miał niski, mocny głos (z czasem, niestety, osłabiony przez papierosy), wyraziste rysy i takież poglądy, które lokowały się gdzieś w rejonach Unii Polityki Realnej. Dzielił się nimi chętnie i głośno, czekając na reakcję zagadniętego, co odbierałem jako zachowanie konfrontacyjne. Nic bardziej błędnego! Mario w ten sposób zapraszał do dyskusji. Był myślicielem typu sokratejskiego, który szlifuje swój umysł w zderzeniu z argumentami innych. Przy czym, inaczej niż Sokrates (przynajmniej taki, jakiego znamy z dialogów Platona), nie musiał mieć zawsze racji. I nieraz korygował swoje wcześniejsze stanowisko. Świadczy o tym choćby jego polityczna ewolucja – od korwinowskiej prawicy do tęczowych flag, które rok temu umieścił w jednym z postów na Facebooku.
Z wykształcenia polonista, wydarzenia polityczne traktował trochę jak dzieła literackie – jako przedmiot intelektualnej analizy. Nieschematycznej, bo nie lubił chadzać utartymi ścieżkami.
Kiedy się nad tym zastanawiałem – przy okazji tej smutnej okoliczności – z zaskoczeniem skonstatowałem, że poza tym ośmiomiesięcznym okresem, kiedy pracowaliśmy razem w Plusie, nasze kontakty z Mariem były sporadyczne. Bywało, że nie widywaliśmy się przez rok, dwa albo nawet dłużej. Ale każde spotkanie, każda rozmowa, nawet taka szybka, piętnastominutowa, gdzieś w przelocie, były inspirujące. Żadne tam: co słychać? Kiedy widziałeś kumpli z Plusa? I tak dalej. Nie, Mario z miejsca przechodził do rzeczy. Dzielił się tym, co go aktualnie zajmowało.
Z wykształcenia polonista, wydarzenia polityczne traktował trochę jak dzieła literackie – jako przedmiot intelektualnej analizy. Nieschematycznej, bo nie lubił chadzać utartymi ścieżkami. Kiedyś zasugerował mi, żeby przeprowadzić rozmowę z Andrzejem Gwiazdą. Byłem sceptyczny, ale ostatecznie go usłuchałem. I okazało się, że miał rację. Rozmowa była naprawdę interesująca. Przynajmniej do momentu, kiedy nie zeszło na Wałęsę i Kuronia.
Poza wnikliwą inteligencją, Maria charakteryzowały poczucie humoru i skromność. Szczególnie utkwiło mi w pamięci jedno z naszych ostatnich spotkań w Radiu Gdańsk, kiedy on tam jeszcze pracował, a ja jeszcze bywałem zapraszany. W pokoiku dla gości (nie było wtedy jeszcze wielkiego newsroomu) w gronie komentatorów czekaliśmy na naszą kolej wejścia na antenę. Ówczesny prezes radia, który nam towarzyszył, półżartem zaproponował, żeby Mariusz poszedł do kuchni i zrobił dla wszystkich kawę.
– Wiesz, Lechu – odpowiedział Mario całkiem serio – im jestem starszy, tym mniej we mnie poczucia własnej ważności. Jakby było trzeba, to mógłbym się nawet przelecieć się z mopem po tym korytarzu, i moje ego wcale by na tym nie ucierpiało.
Mariusz Nowaczyński zmarł nagle 26 listopada, cztery dni po swoich 56. urodzinach. Został pochowany w swojej rodzinnej Gdyni na Cmentarzu Witomińskim.
Napisz komentarz
Komentarze