Po ukończeniu warszawskiej szkoły teatralnej pan z wielu ofert wybrał Teatr Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. Dlaczego?
Dobre pytanie. Nie wiem, czy do końca potrafię odpowiedzieć. Na pewno dyrektor był dość sympatyczny, na pewno dobre warunki, chociaż nie mogły się tak bardzo różnić od siebie. Ale miałem jeszcze bardzo ciekawą ofertę z Teatru Słowackiego w Krakowie. Wtedy dyrektorem był tam Dąbrowski. Tylko on jakoś mało zachęcająco złożył swoją ofertę. Ona nadeszła na piśmie, bo nie pamiętam rozmowy, czyli w sposób bardziej formalny. A dyrektor Marek Okopiński z Teatru Ziemi Lubuskiej miał osobisty wdzięk. W efekcie aż sześcioro z nas przyjęło angaż – to czwarta czy trzecia część roku. A że ta Zielona Góra była jeszcze dla mnie nieznana, to ją wybrałem jako inspirujące wyzwanie.
To miał pan intuicję, bo Opatrzność sprawiła, a przyszłość pokazała, że właśnie w Zielonej Górze poznał pan przyszłą żonę – Halinę Winiarską.
Taka prawda. Ale ja w ogóle nie myślałem, że tak się skończy mój pobyt w Zielonej Górze.
W jakich okolicznościach się poznaliście?
To nie było trudne, bo spotykaliśmy się już w pracy, na próbach czy spektaklach. Halina była bardzo młodą osobą, ale grała często postaci starsze od siebie. A zespół nie był zbyt duży, więc rzeczywiście wszyscy mieli co robić.
A strzał Amora, ten moment, zauroczenie przyszłą żoną pan pamięta?
Wie pan, to nie był pierwszy strzał…
W Zielonej Górze czy wcześniej?
W Zielonej Górze też. Halina nie od razu przykuła moją uwagę. Ale potem, w pewnym momencie – jak to redaktor Barbara Szczepuła w swojej laudacji na okoliczność Honorowego Obywatela Gdańska przypomniała o znamiennym fakcie – „wspólne granie zaczęli od grzechu”. Chodziło o „Grzech” Żeromskiego, oczywiście. Więc tak graliśmy, to był pierwszy spektakl. Pewnie wspólne takie granie, zwłaszcza amantów, no bywa, że powstają jakieś romanse. Ale wie pan, wkrótce zostało to poddane wielkiej próbie. Miałem tego niespokojnego ducha w sobie, to pewnie też się wiąże z tym zawodem, z wędrówką. Nie wiem, czy chciałem zagrać na nerwach dyrektorowi, czy też Halinie.
„Słuchaj, odchodzę z teatru w Zielonej Górze” – mówię po roku i wyjechałem na rok do Katowic. A w Katowicach to raz, że był mój brat, z którym mieszkała nasza mama. Ale nie musiałem z nimi mieszkać, bo mieszkanie dostałem od teatru. A dwa, że dyrektorem teatru został jeden z moich profesorów ze szkoły teatralnej, Roman Zawistowski, bardzo oryginalna postać. Dużo reżyserował w Teatrze Polskim w Warszawie i był właściwie związany z tą Warszawą, ale tu poszedł na stanowisko dyrekcyjne.
Nawiasem mówiąc, wynieśli mu z gabinetu bardzo drogie futro z jakichś kanadyjskich zwierzaków. To się zdarzało już nie raz. Kiedyś dywan wynieśli w innym teatrze, pod pozorem zabrania do czyszczenia.
Ale mimo to, dość szybko z panią Haliną stanęliście na ślubnym kobiercu...
W sześćdziesiątym trzecim roku. Ślubowaliśmy w czerwcu, a już jako małżeństwo, z dyrektorem Markiem Okopińskim zresztą, przenieśliśmy się do Poznania. Okopiński przejmował dyrekcję i zaproponował nam angaż. W stosunku do Zielonej Góry był to pewien awans.
Ale jak pan przeszedł do Katowic, to pani Halina jeszcze została. Nie bał się pan tej rozłąki?
To była taka obustronna próba dla naszego związku.
Zaplanowana i wyrachowana rozłąka czy emocjonalna decyzja?
Nie potrafię już dziś powiedzieć, co właśnie było tym wyrachowaniem, racjonalnością, a co jakimś emocjonalnym postępowaniem, na przekór sobie czy partnerce. To było pomieszanie różnych rzeczy. Ale spotykaliśmy się. Halina jeszcze parę razy do Katowic przyjeżdżała, a ja do Zielonej Góry. Z czasem okazało się, że zmierza to w bardzo poważnym kierunku. Z tym że, wie pan, z mojej strony to była decyzja dość odważna, jak na młodego człowieka – brałem za żonę kobietę, która już wychowywała dziecko – małego Krzysia. Krzyś był wtedy chyba w pierwszej klasie, miał siedem lat. Rodzina też to przyjęła. Nawet ta moja mądra, stara ciocia nie miała oporu, widać Halina jakoś podbiła ich serca, pazurki musiała i umiała pochować. Czarowała uśmiechem. Z Krzysiem też się zaprzyjaźniłem. I Krzyś mieszka teraz tutaj w Kowalach, po sąsiedzku. To, że mamy tutaj domek, to jego zasługa. Niedawno skończył sześćdziesiąt siedem lat, tak niesamowicie czas leci.
A pamięta pan dzień ślubu?
Doskonale pamiętam. Muszę tu jeszcze dopowiedzieć, że tak się dziwnie zbiegło, że braliśmy ślub w Zielonej Górze, cywilny i kościelny, ponieważ Halina nie miała kościelnego wcześniej. Kiedy się szykowaliśmy do ślubu, umierał wielki, wspaniały papież Jan XXIII. To był papież Soboru. Dla mnie bardzo ważnym elementem w edukacji, dojrzewaniu, myśleniu o patriotyzmie i wierze był stały kontakt z Tygodnikiem Powszechnym. Tygodnik był zachłyśnięty ideami Soboru Watykańskiego II. Jak Jan XXIII zwołał Sobór, to rzeczywiście redaktor Jerzy Turowicz był duszą i ciałem oddany temu wydarzeniu. I pisał dużo tekstów o Soborze – to były sprawozdania, relacje, wtedy nie mieliśmy tak rozwiniętych mediów, jak dzisiaj. Więc ten Sobór i to wszystko, co szło z Watykanu, bardzo chłonęliśmy. I też to było takie dziwne, że w tej atmosferze, kiedy umierał ten twórca Soboru, myśmy zaczynali nowe życie.
Jan XXIII nie zamykał Soboru, bo dopiero Paweł VI, jego następca, kontynuując to dzieło, zakończył obrady. Podczas mszy braliśmy tzw. rzymski ślub, ale ksiądz, który nam go udzielał, właściwie całe kazanie mówił o papieżu Janie XXIII. To bardzo zapamiętałem. Zapamiętałem też taki szczegół, bardzo ważny.
Otóż po ślubie, wracając od ołtarza, nie wziąłem żony pod rękę. Tylko tak szliśmy obok siebie. Moja ciocia skomentowała to tak: „To jest znak, że wy będziecie tak obok siebie szli”. No i tak trochę było, ale jednak nie za daleko, bo nasze małżeństwo przetrwało prawie pięćdziesiąt dziewięć lat, aż do śmierci Haliny. Myślę, że to spore osiągnięcie i łaska nieba.
I po ślubie wylądowaliście w Poznaniu…
Tak. I byliśmy tam trzy lata.
Jak piloci, co chwilę w innym miejscu…
Takie życie aktora. Po trzech latach, właśnie w sześćdziesiątym szóstym roku, znowu ruszyliśmy dalej. Ale to ja byłem motorem napędowym. Bardzo mnie ten Gdańsk ciągnął. Dziwne, że nie Warszawa, tylko tak o ten Gdańsk zabiegaliśmy...
„W słowie są piękno i siła”. Premiera książki redaktora Mariusza Szmidki
Cykl „Wybitni Pomorzanie” otwiera książka o niedawno zmarłej wybitnej aktorce Halinie Winiarskiej i wspaniałym aktorze Jerzym Kiszkisie. Prywatnie byli małżeństwem, publicznie Honorowymi Obywatelami Miasta Gdańska. Zasłużeni dla kultury i walki o wolną, demokratyczną Polskę.
Rozmowy z Jerzym Kiszkisem, składające się na pierwszy tom serii, przeprowadził redaktor Mariusz Szmidka, długoletni redaktor naczelny „Dziennika Bałtyckiego” i obecny lider niezależnego portalu i tygodnika „Zawsze Pomorze”.
Publikacja to zapisy rozmów z 2022 roku, liczne materiały archiwalne z domowej kolekcji Haliny Winiarskiej i Jerzego Kiszkisa oraz wspomnienia ich znajomych.
Premiera książki „W słowie są piękno i siła” w piątek, 17 marca o godz. 18. w Ratuszu Staromiejskim w Gdańsku, ul. Korzenna 33/35.
Wybrane fragmenty publikacji przeczytają Fioła Seremak-Jankowska i Zbigniew Jankowski. Prowadzenie: Zbigniew Canowiecki.
Współorganizatorem wydarzenia jest Wydawnictwo Region.
Napisz komentarz
Komentarze