Całe zawodowe życie pani Haliny to Stocznia Gdańska. Trafiła tu mając 14 lat.
Po szkole podstawowej (początek lat 60. ubiegłego wieku) chciała się uczyć w odzieżówce. Lubiła szyć, kreślić, szkicować. Zdała egzamin, ale nie przyjęto jej z braku miejsc, bo tylu było chętnych. Wtedy usłyszała, że od września otwierają klasę tylko dla dziewcząt w Zasadniczej Szkole Budowy Okrętów w Gdańsku.
– To rzeczywiście była babska klasa, 45 dziewczyn. Dziesięć z nas wybrano potem do pracy w traserni klasycznej i optycznej w stoczni. Jeszcze podczas nauki w ZSBO miałyśmy praktyki. Pamiętam, jak razem z instruktorem wdrapywaliśmy się na górę. Dosłownie. Bo trasernia była wysoko, mniej więcej na poziomie dziewiątego piętra budynku. Wchodzimy, a ja już na dzień dobry czuję zapach drewna. I wiem, że będę tutaj szczęśliwa. Bo kocham ten zapach. Do tego panie, panowie w kapciach i w kombinezonach. Jak fajnie – pomyślałam, wspomina pani Halina.
I została w stoczni. Ale zanim została traserem, zapoznawała się też z pracami na innych oddziałach wydziału K1. Trzeba było poznać, na przykład, to co się robi na blachowni czy wręgowni. Jednak to o pracy traserki opowiada z niekłamanym entuzjazmem w głosie.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: "Stocznia". Największa wystawa czasowa w ECS już otwarta
Kiedy pytam, co w tym zawodzie jest najważniejsze, słyszę od niej: – Cierpliwość i dobry wzrok, a także silne ręce, bo ciężarki z ołowiu, które się dostawiało i przesuwało, ważyły po 15, a czasami po 25 kilogramów jeden. No i najistotniejsze było to, żeby mieć silne kolana. Bo to praca głównie na klęczkach. Klęczało się na grubym filcu i tylko od czasu do czasu wstawało, żeby rozprostować kości – tłumaczy.
Traser, mówiąc najprościej, wykreśla siatkę statku w skali 1:1, w rzucie poprzecznym część rufową i dziobową.
– Odłogiem nigdy nie lubiłam leżeć, choć urodziłam się w niedzielę. I zawsze paliłam się do roboty. Tak bardzo, że na swój pierwszy poród pojechałam prosto ze stoczni – opowiada. – Noc przed porodem nie mogłam w domu zasnąć. Było upalnie. Wstałam i zaczęłam robić pranie w pralce Frania. Do rana wszystko wyprałam. Nie zdążyłam tylko wypłukać i wykrochmalić, bo trzeba już było iść do pracy. Przyszłam do stoczni i chciałam jeszcze polakierować oraz powiązać swoje szablony. Zaczęłam to robić. Ale chyba nie wyglądałam najlepiej, bo kierownik powiedział: Halinka, kiedy masz rodzić? Już powinnam – stwierdziłam. No to jedź do porodu – ponaglił. Gdzie tam, jeszcze zdążę – oponowałam. Wtedy wezwał moją koleżankę Renię, mówiąc: Zawieź ją do szpitala. Renia też swoje powiedziała: A co ty myślisz, że nikt za ciebie tego nie powiąże? Wyskakuj z kombinezonu i jedziemy.
ZOBACZ TEŻ: Basil Kerski: Tereny stoczniowe to księga, w której można odczytać uniwersalne doświadczenie spotkania człowieka z wielkim przemysłem
Wsiadły więc do tramwaju nr 3. Ona na ostatnich nogach. A tu wszystkie miejsca zajęte. Samo chłopstwo siedzi. Moja koleżanka jedzie na porodówkę. Czy nikt nie ustąpi jej miejsca? – krzyknęła Renia. Jak się z tyłu wszystkie chłopy zerwały, jak uciekły do przodu, to my z Renią miałyśmy pół tramwaju dla siebie – wspomina pani Halina ze śmiechem.
To był 1970 rok. Urodziła się pierwsza córka. Potem jeszcze urodziła cztery dziewczynki. Stocznia to był męski zakład. Ale jedną czwartą załogi stanowiły kobiety. Zajmowały różne stanowiska. I wykonywały również ciężką pracę. Nie tylko jako traserki, ale też jako suwnicowe.
– A gradowaczki? To dopiero była ciężka praca. Na blachach powstawały od palenia palnikami metalowe zadziory, które trzeba były usunąć. Panie, które się tym zajmowały, miały specjalne urządzenia do ich usuwania. Przypominały one trzonki motyki, ostro zakończone z przodu. I tym trzeba było te zadziory zdzierać – tłumaczy.
Na pytanie o ważne dni w Stoczni Gdańskiej, odpowiada, że wiele było takich. Ale w pamięć zapadł jej strajk w 1970 roku, kiedy protestowali – jak mówi – „za chlebem”, czyli przeciw podwyżkom cen na żywność.
– Pamiętam, jaki szok wywołały w nas te podwyżki. I jaką wściekłość. Wróciłam już do pracy z urlopu macierzyńskiego po Joannie i strajkowałam z innymi.
A Sierpień ‘80?
– Byłam wtedy w ciąży i pracowałam już przy komputerze. Pamiętam strajk w obronie Anny Walentynowicz. Mogę stanąć w obronie, ale strajkować nie pójdę – mówiłam. A kierownik odparł: Pewnie Halinka, z takim brzuchem? Bo miałam już termin do porodu mojej Elżbiety IV – wspomina.
POLECAMY TAKŻE: Stocznia okiem urbanisty. "Jej sukces jest w rękach architektów"
Ta stocznia to kawał jej życia.
– Podczas naszego spotkania w Europejskim Centrum Solidarności powiedziałam, że byliśmy w stoczni jedną, wielką rodziną. Naprawdę. Wiele osób sobie pomagało. Jak komuś było gorzej, to się robiło zrzutkę z wypłaty dla niego. Było dużo takiej zwykłej, ludzkiej życzliwości. Ja, na przykład, lubiłam robić gobeliny w tamtym czasie i potrzebowałam dużo wełny. A wełna nie leżała w sklepie na półkach. Koleżanki przynosiły mi więc to, co miały. Nawet koledzy czasami podrzucali wełenkę. Pamiętam, że ktoś nie mógł dostać nocnika dla swojego dziecka. A ja w tamtym czasie miałam dwa – jeden był używany, drugi nowy. I ten nowy oddałam. Dzieliło się z ludźmi rzeczami spontanicznie. Wymieniało się ubrankami dla dzieci, nawet wózkami. Tylko niech się dobrze chowa. To niosło człowieka. Nigdy nie beczałam i nie skarżyłam się, a nie zawsze łatwo było. Ale wiedziałam, że są ludzie, którzy podadzą mi, jak trzeba będzie, rękę.
Napisz komentarz
Komentarze