Pewnie, znamy ten schemat. Od lat różnego rodzaju gatunki są rozbierane na części pierwsze i rozpisywane na smyczki, sekcję dętą, rytmiczną i wokalną. Więc tak naprawdę prochu tutaj nikt nie wymyślił. Koncerty z dopiskiem „symfonicznie” istnieją od lat i w wielu przypadkach są ujmą dla pierwowzoru. Ale nie tym razem.
Projekt Symphonic Beats bardzo pięknie się rozwija dzięki pasji trzech osób. Są nimi Kaja Morawiec, Mateusz Gierc i Piotr Tysiąc. Wszystko zaczęło się trzy lata temu. Ale chyba nie myśleli, że niedługo potem z kilkuosobowego grona pasjonatów zamienią się w Wave Orchestra - kilkudziesięcioosobową zgraję muzyków, techników, filmowców i Bóg sam jeden wie kogo jeszcze. Pasja i determinacja do stworzenia wyjątkowego w skali kraju projektu opłaciły się - 25 stycznia koncert był wyprzedany i nikt, kto kupił bilet, nie mógł czuć się zawiedziony.
Wykorzystanie przestrzeni kościoła św. Jana było zarówno trafne, jak i odważne. Trafne, ponieważ muzyka pięknie współgrała z niszczejącym majestatem tego miejsca, a odważne z tego względu, że jest to niewdzięczna przestrzeń do nagłośnienia. I z początku to było słychać - wysokość robiła swoje i kilkukrotnie spłatała dźwiękowcom figla, ale bardzo szybko udało im się wszystko wyprostować.
CZYTAJ TEŻ: Open'er nie zaskoczył, ale i nie zawiódł. Kolejne mocne ogłoszenia gdyńskiego festiwalu
Kłaniam się w pas wszystkim, którzy byli zaangażowani w realizację tego wydarzenia. To była wspaniała podróż przez dźwięki największych utworów muzyki elektronicznej - tak nowej, jak i starszej - a do tego wizualna uczta. Absolutnie fantastyczne oświetlenie, które już od progu wprowadzało publiczność w nieco transowy nastrój, a później doszły do tego wizualizacje - w idealnym tempie, świetnie dobrane tematycznie, nieziemsko wręcz namacalne.
Ale myślę, że wiele osób miało ten sam problem, co ja. Z jednej strony chciałem to wszystko chłonąć wszystkimi zmysłami, z drugiej natomiast zamknąć oczy i odpłynąć. Ta muzyka brzmiała po prostu hipnotyzująco. Pulsowała, muskała, a kiedy było trzeba, dawała kopa prosto w trzewia. A do tego wszystko w punkt. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że elektronika to nie jest Rachmaninow, jednak wciąż uważam, że najtrudniejsze do odtworzenia są rzeczy proste. Od razu słychać, że coś poszło nie tak.
Tu nie było o tym mowy. Cała orkiestra, didżeje, wokaliści - wszyscy funkcjonowali jak idealnie zestrojony organizm. ALE. Chociaż tu zaraz ktoś się do mnie przyczepi i przypomni, że jak mawiał Ned Stark w „Grze o tron” - wszystko przed ale jest gówno warte. Nie zgadzam się z tym. W kontekście tego koncertu przede wszystkim dlatego, że wszystko powyższe jest prawdą. „Ale” odnosi się do mojego czystego czepialstwa. To jednak zmora tego zawodu. Kiedy recenzujesz koncerty nasty rok z rzędu, po prostu automatycznie wiesz, że mało co cię zaskoczy i szukasz przede wszystkim tych kwestii, które można poprawić.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Niech żyje rock and roll! Benefis i premiera książki Wojciecha Korzeniewskiego
Dla wielu na pewno Symphonic Beats jest idealne. Według mnie, tu wciąż jest potencjał na więcej. Pewnie, nie da rady zrobić z tego całonocnej imprezy, ponieważ to jednak gra na prawdziwych instrumentach - wymaga zdecydowanie więcej energii niż dj set czy live act. Jednak jest jedna kwestia, którą bym wprowadził. Mianowicie - zagranie tego właśnie jak dj set. Bez przerw. Z płynnymi przejściami, może jakimiś remiksami.
To jest właśnie piękne w tym projekcie - wydaje się mieć nieskończenie wiele dróg rozwoju. Mocno trzymam kciuki i nie mogę się doczekać co przyniosą kolejne edycje. Symphonic Beats, Wave Orchestra… to projekty i ludzie, którzy ponownie pokazują jak wielka siła tkwi w trójmiejskiej scenie, ale udowadniają jednocześnie, że nie musi to być wyłącznie sztuka dla sztuki i tworzenie wewnątrz własnej bańki.
Napisz komentarz
Komentarze