Nawet orientacja w środowisku trójmiejskim nie jest najłatwiejsza, skoro od lat mury Akademii Muzycznej opuszczają co roku dziesiątki absolwentów Wydziału Jazzu i Muzyki Estradowej. Sami profesjonaliści, potrafią i zagrać, i zaśpiewać, i zaaranżować, ale też napisać zarówno piosenkę, jak godzinną suitę na instrumenty, orkiestrę i chór mieszany. W takim natłoku trudno się artystom wybić na niepodległość, uczynić nazwisko rozpoznawalnym, no i grać więcej koncertów.
Sądzę, że łatwiej dotrzeć do publiczności, gdy np. recital piosenek przestaje być tylko recitalem. Mogą się bowiem pojawić zarówno ciekawa oprawa plastyczna w postaci slajdów rzucanych na ekran, filmów, operowania światłem i cieniem – jak też elementy narracyjne, czyli opowieść. Niekoniecznie trzeba pisać od razu musical w wersji mini, ale historie, które opowiada się publice, są wartością dodaną, zwłaszcza gdy są ciekawie zapisane i odegrane.
Dlatego z zainteresowaniem wybierałem się na spektakl do Teatru BOTO w Sopocie w sobotę, 29 stycznia. Zapowiadano na stronie internetowej spektakl „Piosenki portowe” według scenariusza Oli Lis. „Nareszcie scenariusz!” – pomyślałem – „więc tak doświadczeni i utalentowani artyści, jak Ignacy Jan Wiśniewski oraz Ola Lis, zaproponują oryginalną opowieść!”. Pojawiły się też nazwiska współtwórców spektaklu: Maria Szachnowska – scenografia, kostiumy, projekcje; Tomasz Valldal Czarnecki – współpraca reżyserska; Michał Landowski – światło. Zaintrygował mnie opis pomysłu narracyjnego, który wyglądał prawie jak libretto:
„Aktorka oraz jej pianista ratują się z tonącego okrętu. Podczas oczekiwania na pomoc, próbują ukoić rozszalałe jak morze wokół nerwy za pomocą znanych i lubianych piosenek (a w repertuarze mają m.in. przeboje Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego, Seweryna Krajewskiego, Grzegorza Turnau czy Kurta Weilla). Czy piosenki zagrane na wszystkim, co udało im się ocalić, mogą być lekiem na nieznośny stan zawieszenia? Czy artyści dadzą radę za pomocą muzyki przetrwać katastroficzne okoliczności? I czy powrót do starej, bezpiecznej przystani jest w ogóle możliwy?”.
Pomysł był przedni… szkoda tylko, że nie został zrealizowany. Co nie zmienia faktu, że recital piosenek był pomysłowo zaaranżowany, nie tylko śpiewany, lecz i grany z wykorzystaniem właściwie dobranych środków aktorskich.
Czego więc zabrakło? Najkrócej rzecz ujmując – słowa. Zapis libretta nie przełożył się na tekst, który byłby jego sceniczną eksplikacją. Zapowiedzi wyczytane w Internecie („libretto”) tłumaczyły, skąd na scenie koło ratunkowe, czapka marynarska na głowie pianisty, dlaczego w pewnym momencie rozlega się okrzyk: „Statek!”, z nadzieją na ratunek. Gdybym jednak owego zapisu nie znał, wiele pozostałoby w kształcie znaku zapytania.
Słowo „scenariusz” zapisano trochę na wyrost. Przy wyrazistym pomyśle sytuacyjnym (uzasadniającym dobór utworów przy użyciu klucza „marynistycznego”), zabrakło warstwy literackiej. Dobrze zrobiłoby rozszerzenie grona autorów o literata, który potrafiłby do aktorstwa, doskonale zaaranżowanej muzyki i talentu wykonawców dołożyć element zamykający całość w opowieść spójną, choć wcale niekoniecznie realistyczną, może wręcz surrealistyczną?
Byłem więc rozczarowany, biorąc pod uwagę zapowiedź. Z drugiej strony jednak, spektakl wykraczał poza schemat recitalu piosenek, a teatralność (gra aktorska, mimika, klarowne odgrywanie sytuacji, zmiany kostiumów itd.) dodawała tak wiele, że musiałem trochę sam siebie skarcić, wysuwając powyższe zastrzeżenia.
Warto się przekonać osobiście, gdy będzie okazja, czy „Piosenki portowe” to projekt parateatralny tylko w połowie, czy (prawie) stuprocentowy – gdy tych procentów przybywa za sprawą znakomitej interpretacji?
Napisz komentarz
Komentarze