„Silla”, opowieść o mroźnej krainie, nad którą świecą dwa księżyce… Zaczęła ją pani jeszcze na studiach. Co się stało, że postanowiła pani napisać tę książkę?
To był potworny głód innego świata. Ucieczka i schronienie. Miałam dość smutne dzieciństwo, czułam się samotna, nie chodziłam do przedszkola, byłam jedynaczką… Książki zawsze były przepustką do czegoś lepszego, otwierały przede mną szczęśliwe krainy. Myślałam sobie wtedy, że pisanie, wymyślanie historii to najważniejsza rzecz na świecie, bo historie ratują życie.
„Cichy, tajemny świat, którego nikt nie będzie znał”- tak pani określiła kiedyś „Sillę”.
Bo nie sądziłam, że to ktoś kiedyś przeczyta! Ta książka, która powstawała we mnie przez parę lat to było rusztowanie dla mojej tożsamości. Robiłam w życiu różne rzeczy, jednocześnie wciąż myśląc o sobie jako o autorce książek. To, że moja książka istniała schowana przez długi czas w szufladzie, dawało mi poczucie, że i ja istnieję, jako ktoś inny. A potem nagle „Silla” wyszła z szuflady i okazało się, że ludzie ją czytają! Do dziś jestem tym zadziwiona.
Bohater pani książki spotyka na drodze swego przeznaczenia różnych ludzi, a przede wszystkim zwierzęta. Tak było i z panią podczas pisania?
Jest takie angielskie powiedzenie: Żeby wychować dziecko, potrzeba całej wioski. A ja myślę, że by napisać książkę, trzeba mieć całą wioskę. I ja tej wioski doznałam. Kolega poznał mnie ze swoją dziewczyną, która jest astronomką na Harvardzie. To ona wyliczyła trajektorię dwóch księżyców w „Silli”. Nagle okazało się, że moja studentka pracuje w wilczym sanktuarium pod Bostonem, zaprosiła mnie tam, bym mogła poobserwować wilki, ważnych bohaterów tej książki. Przyjaciółka Tatiana zabrała mnie na wyprawę na lodowiec, żebym mogła poczuć chłód opisywanej przeze mnie krainy. Dzięki takim doświadczeniom moje historie powstają. W ogóle nie rozumiem, jak można myśleć, że to tylko kwestia wyobraźni. Wszystko to są swego rodzaju puzzle, próbujemy je ułożyć, ale nagle okazuje się, że jakiegoś elementu brakuje… I wtedy pojawia się ktoś, kto ma ten brakujący kawałek.
Jedną z postaci, która od początku uwierzyła w „Sillę” była pani mama.
Jest moją czempionką. Jej entuzjazm wobec mnie, moich pomysłów, tego co robię czasem mnie wręcz zawstydza. W mamie mam wsparcie. Była pierwszą czytelniczką „Silli”. I zachwyciła się nią. Ten zachwyt dał mi odwagę, by wysłać książkę do kilku wydawnictw. Ale wtedy żadne nie wykazało zainteresowania.
Postaci, które spotykamy na swojej drodze... Jak bohatera pani książki, czasem pchają nas do przodu, ale czasem bywa tak, że – paradoksalnie - kolejny krok możemy zrobić dzięki tym, którzy hamowali nasze działania.
Moim „hamulcowym” okazał się pewien profesor z Bostonu. Gdy zwierzyłam mu się, że piszę „Sillę”, skwitował: „Doktorat z filozofii nie jest dla kogoś, kto wymyśla takie historie”. I dodał, że może jednak powinnam wziąć się w garść i zająć innymi sprawami... Za każdym razem czuję złość, gdy sobie tę rozmowę przypomnę. Ale może właśnie dzięki niemu skończyłam to pisać? Bo wtedy pomyślałam: Ja panu pokażę!
Bardzo dużo rzeczy wydarzyło się w pani życiu podczas pisania tej książki, skończyła pani studia, założyła rodzinę, obroniła doktorat z filozofii.
Wciąż zastanawiam się, jak ja z tym wszystkim daję radę. Magazyn „Press” poprosił mnie kiedyś, bym napisała dla nich tekst o tym, jak piszę, jaki jest mój warsztat. Długo się zastanawiałam... Jedyne, co przyszło mi wtedy do głowy, to metafora z łasicami.
Metafora z łasicami?
Budzę się rano, a ktoś mi mówi: Szykuj się, zaraz masz performance z łasicami w cyrku! I wypychają mnie na arenę. A ja pojęcia nie mam, o co chodzi? Jakie łasice?! Jaki cyrk?! Ale mimo to nie uciekam. Stoję tak i wypuszczam je z klatki, a one ...zaczynają tańczyć! I do dziś nie wiem, jak to się dzieje... Tak jest z moimi książkami. Cholera wie, jak to się udaje…Przecież ja mam trójkę dzieci, trzy koty i niewyobrażalny bałagan w domu… Że w tych warunkach jeszcze książki piszę, to dla mnie samej jest to wielka tajemnica. Ale też na pewno zasługa mojej mamy i teściowej, dwóch starszych ode mnie kobiet, które mi niewyobrażalnie pomagają.
Ludzie i zwierzęta. W pani książce to symbioza.
Zawsze mnie dziwiło, że w wielu książkach zwierzęta są co prawda bohaterami, ale na jakichś gorszych prawach, innych niż ludzie. Symbioza, o której mówimy, to dla mnie coś oczywistego, tak jest w naszym domu. Staramy się w taki sposób urządzać nasze życie, by nigdy o zwierzętach nie zapominać.
Dlaczego chłopiec jest bohaterem pani książki?
Świat, który powstaje w moich książkach tworzy się niejako sam. To wyznanie może wydawać się banalne — wielu pisarzy tak mówi — ale ja naprawdę w to wierzę. Jedenastoletni Ari po prostu na kartach mojej książki się pojawił. Krótko po tym, jak narodził się pomysł na tę książkę, na świat przyszedł mój syn. Dziś ma 16 lat. Te narodziny też na pewno były dla mnie inspiracją. Szukając dla syna odpowiednich książek, przeczytałam miliardy różnorakich pozycji dla dzieci i odniosłam wrażenie, że ciekawych, wrażliwych bohaterów chłopięcych jest w nich niewielu. Więc napisałam tę książkę, bo chciałam mu takiego bohatera dać.
Mówi pani, że nie ma w literaturze dla dzieci wielu bohaterów - chłopców. Mam wrażenie, że słyszę ostatnio coś zupełnie innego, że to dziewczynki są na tym polu niedocenione...
To zależy, z kim się rozmawia i co się czyta. Jako matka i chłopca, i dziewczynek, widzę, że im dalej w literacką przeszłość, tym mniej fajnych dziewczynek; z kolei w tym, co obecnie jest wydawane, trudno wskazać dobrą książkę, w której to chłopak byłby ciekawym i pozytywnym bohaterem.
Co pani syn powiedział na „Sillę”?
Skwitował: „No, jest O.K.”. Ale gdy przeczytał tę książkę jego kolega i zachwycił się, Maks zabrał się za „Sillę” po raz drugi, i oświadczył: „Wiesz, nie zdawałem sobie sprawy, jaka to jest dobra książka”... Z kolei dla mojej córki Matyldy życie to czytanie, z księgarń i bibliotek wychodzi objuczona. Była pierwszą czytelniczką „Strażniczki perły”, czyli drugiej części „Silli”. Czasem podsuwała mi nawet pomysły.
„Czuję się rodzicem, ale przede wszystkim człowiekiem” – to pani słowa.
Dziś to rzadkie podejście. Dość wcześnie urodziłam pierwsze dziecko i dużo siły włożyłam w to, by dalej być tym samym człowiekiem, którego moi przyjaciele znali i lubili, którego potrzebowali. I mam wrażenie, udało mi się tego dokonać. Jednak po kilku latach, gdy z kolei moi przyjaciele zaczęli mieć dzieci, wielu z nich zapominało o sobie sprzed rodzicielstwa… Po prostu wchodzili w inną rolę nie oglądając się na nic. Ja zawsze lubiłam myśleć o sobie jako o kimś osobnym - matce, ale i człowieku -choć nie oceniam, czy to jest lepszy czy gorszy sposób na macierzyństwo. Dla mnie akurat to było po prostu ważne.
Młodzi jakoś szaleńczo nie garną się do czytania książek. U pani w domu nie ma tego problemu…
Z synem ten problem już jest. Okazuje się, że gdy dziecko dorasta, to już nie da się go tak łatwo „wmanipulować” w czytanie.
Ma pani na to jakieś sposoby?
Zwykle są to metody okropnie niepedagogiczne. Mówię na przykład: „Jak przeczytasz te pięć książek, to możemy pójść obejrzeć buty, które tak ci się podobały”. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że jak już zacznie czytać, to nie może się oderwać. Teraz zabrał się za Orwella. To przekupstwo, jakie zastosowałam wobec Maksa na pewno oburzyłoby moją córkę, uznałaby, że to zabijanie radości z czytania. Każde dziecko jest osobnym światem i nie ma chyba uniwersalnie dobrych rozwiązań.
Pani pierwsza książka?
„Puc, Bursztyn i goście” Antoniego Grabowskiego. Przez rok czytałam ją w kółko. Znam ją na pamięć. Lubiłam książki o zwierzętach, bo zawsze chciałam mieć psa. Dziś mamy trzy koty...
Wszystko przez męża i córkę. Oni kochali koty, więc zaadoptowaliśmy je. Nagle okazało się, że uwielbiam nasze koty i nie mogę sobie nawet wyobrazić siebie sprzed kotów. To jakiś koci spisek!
Mąż czytał „Sillę”?
Bardzo mnie wspiera i niezwykle mocno we mnie wierzy, na przykład… nie może się doczekać, kiedy w końcu dostanę Nobla. (śmiech) Chociaż „Silla” akurat wydawała mu się najmniej udana z moich książek. Wszystko przez śnieżne krowy, których idei nie rozumiał. Chciał nawet, żeby je wykreślić! No, ale jak mogłam to zrobić, skoro one tak naprawdę tworzą cały ten świat... są metafizycznie niezbędne. Mąż upierał się, że krowy się „nie sprzedadzą”, no ale on pracuje w korporacji, więc jego spojrzenie jest nieco inne - mnie niestety sprzedawalność obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Niedawno jednak mąż opublikował bardzo wspierający post: „Myliłem się w sprawie krów”.
Duża rodzina, koty, filozofia, książki dla dzieci... Jak udaje się to pogodzić, wracam do zadanego wcześniej pytania?
To wszystko z naiwności. Nikt mi nie powiedział, że trudno się dostać na studia doktoranckie z filozofii, no to poszłam zdawać. I udało się. I tak jest ze wszystkim. Gdy wyśniłam sobie „Małą Księżniczkę”, miałam ochotę sama ją zilustrować. No, ale przyznałam sama przed sobą, przecież nie umiem rysować. Kupiłam więc kurs internetowy za 10 dolarów, po hiszpańsku na dodatek... I nauczyłam się, na tyle że zrobiłam ilustracje. Wszystko to wynika z tego, że ja po prostu nie wiem, że się nie da.
To też odwaga?
Jeśli, to wynika z głupoty. Poszłam kiedyś odebrać synka z przedszkola, mieszkaliśmy w Bostonie. Spotkałam tam znajomą, która zwierzyła mi się, jak bardzo jest zrozpaczona, bo na kinder bal swojej córki musi zrobić ciasto w kształcie Barbapapy. Nie wiedziałam, kto to jest Barbapapa, mało tego, nie potrafiłam piec ciast, a jednak powiedziałam: „Nie martw się, zrobię ci to ciasto”. I zrobiłam. Jakim cudem? Do dziś nie wiem. Myślę sobie czasem, że te moje książki, wszystko, co mi się udaje, to są właśnie takie ciasta w kształcie Barbapapy.
Literacka Podróż Hestii co roku wybiera najciekawsze polskie książki z kategorii fiction, napisane z myślą o dzieciach i młodzieży. W konkursie Literacka Podróż Hestii wyróżniani są autorzy i autorki klasycznych form powieści, powieści graficznych i opowiadań – napisanych z myślą o młodych czytelnikach i czytelniczkach (10-15 lat). Pod uwagę brane są tytuły, które mają szansę pozostać na długo w kanonie literatury dziecięco-młodzieżowej.
Napisz komentarz
Komentarze