Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Stare aktorki. Stanowiły niezapomniany obraz ginących motyli

Stare aktorki… Żyły teatrem. Były teatrem. To nieprawda, że po śmierci grają na scenie niebiańskiej. Zostały tu, w anegdotach, opowieściach. Zostały w rolach, które grały nie tylko na scenie.
Krystyna Łubieńska

Autor: Tadeusz Link | MNG

Stare aktorki. Zostały w rolach, które grały nie tylko na scenie

Lucyna Legut przyszła na świat w Międzynarodowy Dzień Teatru, 27 marca. Nic dziwnego, że kochała teatr i ludzi teatru. Pisała o nich. Ot, choćby we wspomnieniu „Cztery pierwsze damy Teatru Wybrzeże”. To rzecz o jej starszych koleżankach aktorkach: 

  • Irenie Trojeckiej
  • Balbinie Horskiej,
  • Helenie Płacheckiej 
  • i Kazimierze Szałajskiej

Tak je zapamiętała: 

„W moich wspomnieniach zawsze będą razem. Kazia była nieduża i ubierała się równie ekscentrycznie, jak pani Irena. Z tą różnicą, że stroje Kazi miały akcenty sportowe, a Ireny salonowe. Kazia zawsze miała na głowie kaszkiecik. Kaszkieciki miały na ogół wzory w kratkę i były szyte osobiście przez Kazię. W kolejce elektrycznej były głośno roztrząsane różne teatralne i domowe sprawy. Najgłośniej rozprawiała Kazia. Myślę, że sprawiało jej to ulgę, gdy cały wagon kolejki brał udział w jej kłopotach osobistych i zawodowych. Potem, oczywiście, wszyscy dowiadywali się, jakie to ona role grywała przed wojną i jak publiczność za nią szalała. Gdy jeszcze wszystkie były razem, zwłaszcza gdy statystowały w tej samej sztuce, stanowiły niezapomniany obraz egzotycznych, barwnych, ginących motyli. Zawsze nosiły jakieś oryginalne, zwiewne, kolorowe szlafroki pamiętające zapach przedwojennych garderób, i zawsze miały żal do świata, że je umieszcza w swoim cieniu, podczas gdy jeszcze mogły, ich zdaniem, długo błyszczeć. Dla mnie ciągle błyszczą. Może dlatego, że teraz jestem także jedną z nich...”.

Dziś Lucyna Legut należy do grona czterech gdańskich starszych, niezwykłych aktorek moich wspomnień. Ona, ale i jej siostra Ludmiła Legut, Zofia Mayr i Krystyna Łubieńska. Żyły teatrem. Były teatrem. To nieprawda, że po śmierci grają na jakiejś scenie niebiańskiej. Zostały tu, w anegdotach, opowieściach. Zostały w rolach, które grały nie tylko na scenie. 

Lucyna Legut
Lucyna Legut w „Zabawa jak nigdy”, lata 60., Teatr Wybrzeże (Fot. Tadeusz Link | MNG)

Lucyna Legut

Gdy w Ratuszu Staromiejskim świętowano 50-lecie jej pracy, przyszły setki fanów, a ona podawała im do całowania... sztuczną łapę. Tłumaczyła: 

– Nie cierpię tego rodzaju uroczystości. Człowiek nie wie, co mówić, gdy mu składają życzenia. A już „ciumkania” nie znoszę. Dlatego kazałam, aby mi zrobiono sztuczną łapę i niechby kto chciał, całował ją, a nie mnie! 

– Że jestem zwyczajna, jak podeszwa starego buta? Tak jest istotnie – mówiła. – Nie mogę pojąć, dlaczego często ludzie traktują mnie jak postać niezwykłą. Co w tym niezwykłego, że potrafię pisać, malować, grać w teatrze, szyć na maszynie i nieźle gotować? Co do głupstw, to... jestem gotowa popełnić każde – zapewniała. – Zawsze tak było. Nawet częściej popełniałam głupstwa niż kierowałam się zdrowym rozsądkiem. Ale przenigdy niczego nie żałowałam. Dotyczy to zwłaszcza mężczyzn; same głupstwa! Ale jakie rozkoszne!

Przez jej sopockie mieszkanie przewaliło się mnóstwo znanych ludzi: Wojciech Has, Kalina Jędrusik, Stanisław Dygat... Cała aktorska ferajna tamtego czasu. Uważała, że kiedyś życie teatralne składało się wyłącznie z bankietów. Piło się tęgo, zagryzając kiszonym ogórkiem. Trzeźwieć chodziło się na molo.

Reżyser Wojciech Jerzy Has był jej wielką miłością. Wspominała, jak to potrafili przebalować obie gaże w jedną noc, a potem pożyczali kilka złotych, które miały im wystarczyć na papierosy, kawę i chleb. Has ponoć świetnie kręcił majonez w hotelowej popielniczce. 

– Pamiętam, jak wrzeszczał na mnie, abym lała olej cieniutkim strumieniem... Dobrze, że hotel miał takie wielkie popielniczki – opowiadała. 

Ludmiła Legut
 Ludmiła Legut w spektaklu „Adam i Ewa”, 1972, Teatr Ziemi Gdańskiej, Gdynia (Fot. T. Lin | MNG)

Gdy Has skończył kręcić „Pętlę”, zapytał ją, czy chciałaby mieć coś drogiego, i był gotów kupić jej taką rzecz. Ale ona wiedziała, że marzył o samochodzie. 

– Wkrótce nowiusieńka warszawa stanęła pod naszym domem. I ta warszawa przyśpieszyła agonię naszej miłości, bo reżyser z samochodem to był obrazek, na widok którego dziewczyny mdlały ze szczęścia. Mnie kupił wtedy glinianą rybkę, którą przypinałam do płaszcza. Rybce z czasem odpadł ogon, a potem cała się rozsypała... 

Siostra Lucyny, Ludmiła, którą obsadzano w rolach patetycznych heroin, niewątpliwie była amantką, ale czy Lucyna również? Nieraz opowiadała, że gdy w młodości kazano jej grać słodkie idiotki, widownia konała ze śmiechu. Uważała, że amantki grała, ale zawsze były to „amantki z charakterem”.

Ludmiła Legut

Lucyny rosół po galicyjsku przeszedł do legendy. Ludmiła nie umiała gotować. Grała królowe i była królową. W domu mówiono o niej „Artystka”. Artystka nie paliła papierosów, nie piła alkoholu, nie stała przy garach, kiedy przywieziono jej ze wsi cztery kurze nóżki, szczerze zadziwiona spytała Lucynę: 

– To kura ma cztery nogi?

Kochała teatr, ale lubiła też przyglądać się kąpiącym się w kałużach wróblom... Serdeczna w swym dostojeństwie. Miała dźwięczny, melodyjny, mimo upływu lat, wciąż młody głos. Charakterystyczny tembr, należny jedynie aktorkom dawnego pokolenia. Głos, który długo się pamięta.

– Świat mi się czasem podoba, czasem nie – mówiła z wysoka. – Nie cierpię polityki, przerażają mnie politycy, jak tylko słyszę, że któryś zaczyna jojczyć lub stękać, to mnie szlag trafia i z miejsca wyłączam telewizor. Oni nie dostrzegają kropli rosy ani urody więdnących liści... A tyle jest dobra na świecie. Niedawno podchodzi do mnie grupa młodych ludzi i mówią, że przeprowadzają akcję dobroci, czyli trzepią ludziom dywany. Strasznie się zdziwiłam. – A kto wy jesteście? – pytam. – Chrześcijanie – odparli. Pełna wątpliwości wpuściłam ich do domu. Dywan wytrzepali wyśmienicie! Chociaż już na wstępie zastrzegłam: Nie płacę, niczym nie częstuję i proszę mnie nie nawracać!

Jeśli miała apetyt, to tylko z miłości. Jeden macho zaprosił ją kiedyś na kremówki. 

– On mi tu kremówki serwuje, a ja wolałam zupę! Ale cóż, zjadłam, i to cztery! Nie martwiłam się o linię. Kiedyś w ogóle wydawało mi się, że fruwam jak motyl nad ziemią.

Zofia Mayr
Zofia Mayr, Teatr Wybrzeże, lata 60. (Archiwum MNG)

Zofia Mayr

Seksbomba gdańskiej sceny. Jej uroda przeszła do legendy. Frekwencja na widowni rosła, bo całe rzesze panów przychodziły tylko po to, by na nią popatrzeć. Przynosili kosze kwiatów, czekoladki. Biegali za nią zazdrośni o każdy oddany na scenie pocałunek. Równie zazdrosny był mąż aktorki. Pan komandor snuł się po foyer z pistoletem, wygrażając potencjalnym fatygantom. 

Na scenie Teatru Wybrzeże zostawiła swoją młodość.

– W pamięci przesuwają się obrazy: oczy aktorów, głos inspicjenta, specyficzny zapach, twarze krawców, słychać szmer z widowni. Ta muzyka sceny, kochałam ją – mówiła. 

Po każdym przedstawieniu odprawiała rytuał. Czekała na moment, aż wszyscy wyjdą, siadała na widowni i wsłuchiwała się w teatralną ciszę. Zawsze wychodziła z teatru ostatnia. Zagrała kilkadziesiąt pierwszo - i drugoplanowych ról. Ostatnią, gdy miała blisko 80 lat. Chorowała na Parkinsona.

– Trudno było mi nauczyć się tekstu, ręce drżały, nie mogłam zapiąć guzików bluzki ani pomalować brwi. Po pierwszej próbie chciałam się wycofać. Premiera. Pierwszy gong, jeszcze drżałam, nie mogłam zrobić kroku, drugi – rozbłysły światła i zapomniałam o chorobie. Czułam się jak za dawnych lat. Po spektaklu jakaś pani podchodzi, mówi: „Jaki świetny pomysł z tym drżeniem rąk! Jaką to miało wymowę! Świetnie zagrane!”. Ona mnie chwaliła, a ja się załamałam. Byłam zła. Bo nie ja wymyśliłam to drżenie, to los mnie tym dodatkowym „środkiem scenicznym” obarczył. Dziś nie dałabym rady zagrać starej kobiety. Lepiej zagrałaby mnie młoda aktorka niż ja samą siebie. Starość w teatrze przeszkadza. Nawet butów na obcasie już nie mogę włożyć! 

Pod koniec życia choroba przykuła ją do łóżka.

– Czasem mi się wydaje, że to moje wielkie łoże to wielka scena. I że ta moja starość to tylko taka rola. Ale przedstawienie za chwilę się skończy, będą oklaski, dostanę kwiaty. Pójdę do garderoby, zmyję z twarzy zmarszczki, włożę szpilki... A na ulicy ludzie będą na mnie patrzeć i szeptać: Tak, to ona, to na pewno ona... Taka piękna, taka młoda! Jak ona to zrobiła?

Krystyna Łubieńska
Krystyna Łubieńska, Teatr Wybrzeże, lata 70. (T. Link | MNG)

Krystyna Łubieńska

Choć zapewniała, że nie zależy jej na nieśmiertelności, po cichu, jestem o tym przekonana, marzyła o niej. Mówiła o sobie, że należy do tak zwanych aktorek wiecznie młodych. Dlatego długo też nie przyznawała się do wieku. 

– Nawet wyrwana ze snu, gdyby ktoś mnie spytał o rocznik, bez wahania odparłabym: 1410! 

Była Piękną Heleną, Ofelią u Wajdy. Ktoś zauważył, że jak na tak piękną aktorkę, to chyba za mało romansowała w teatrze. 

– No, jakieś miłości miałam… – krzywiła się. – Ale Teatr Wybrzeże to była miłość największa. Moja przystań... Pamiętam, jak przed wyjazdem do Ameryki żegnałam się z kolegami aktorami, akurat grali w kości w teatralnym bufecie. Kiedy po dziewięciu miesiącach wróciłam, oni wciąż w te kości grali. Nic się nie zmieniło. Jakby czas stanął w miejscu.

Był czas, że bez kapelusza nie wychodziła z domu.

– W latach 90. poszłam na zebranie Unii Wolności do Złotej Bramy – wspominała. – Był potworny deszcz. Na sali Tusk, Posadzki i inni, przemoczeni od stóp do głów. I nagle pojawiam się ja! Oczywiście, w kapeluszu. Fajnie to wyglądało w telewizji. Jedna dama i reszta ociekających wodą chłopów. 

Kochała poezję, sport, nie cierpiała nowych wynalazków. 

– Te dzieci, które wysiadują od rana do nocy przy komputerach, strasznie mi ich żal. Mali starcy. Ja w każdej chwili mogę się komputera nauczyć. Ale po co mi to? Tyle świata zwiedziłam, tylu ludzi poznałam, zagrałam ponad dwieście ról i kąpałam się w oceanie, co nowego może mi dać komputer?!

– Nigdy niczego się nie bałam. Tylko się cieszyłam – przekonywała. – Uprawiam bardzo bolesny zawód. Trudny. Wielu z nas przeżywało takie stresy przed wyjściem na scenę, że nie wróciło do grania. Uciekło w alkohol. Mnie chyba ratowało moje pozateatralne życie, choć czy takie istnieje...? Czasem ludzie mnie pytają – jak ty to wytrzymujesz, raz jesteś królową, raz burdelmamą? Ale to jest przecież kapitalne budowanie psychiki. To jest zabawa w siebie. 

Gdy w dniu 90. urodzin spytałam ją, do której z ról wróciłaby po latach, odparła: 

– Na scenę przecież zawsze można wrócić. Scena jest otwarta na każdego aktora, do końca. Ja poprzez swoje role nauczyłam się umierać w nieskończoność. Mnie zawsze odmładzała scena. Także świadomość, że trzeba swoją rolę grać do końca, że póki na scenie stoję, muszę być w formie. Ta zasada sprawdza się też w życiu. Wszak życie to teatr.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama