Punktem wyjścia wystawy był plakat z 1945 roku, jaki Biblioteka kupiła na aukcji kilka lat temu. Widnieje na nim kilka budowli charakterystycznych dla Gdańska, nad nimi przekreślone słowo „Danzig”, a u dołu czerwieni się polska nazwa: „Gdańsk”.
– Ten plakat jest kwintesencją tego, co się wydarzyło w marcu 1945 roku – mówi dr Aneta Kwiatkowska, kuratorka wystawy. – Jest szalenie inspirujący, atrakcyjny i wyrazisty w przekazie. Napis „Danzig”, gotykiem, jest w lekko brunatnym kolorze, jak mundury SA.
W źródłach próżno szukać nazwiska autora tego dzieła, który podpisał się jedynie inicjałem W.
Niemieckie wspomnienia
Na jednej z wystawowych gablot w hallu Biblioteki stoi szklane naczynie, w którym znajdują się kartki zadrukowane fragmentami wspomnień z 1945. Polskich i niemieckich. Mieszają się ze sobą. Symbolicznie. Można wyjąć i przeczytać – na chybił-trafił.
– Bardzo zależało mi na tym, żeby wybrzmiały niemieckie wspomnienia z marca 1945 i kolejnych tygodni, żeby pokazać jaką gehennę przeżywała tu ludność cywilna. A przecież nie wszyscy oni byli nazistami – zaznacza kuratorka.
Dr Kwiatkowska zwraca uwagę na szczególnie poruszającą relację Lizy Barendt, socjalistki, antynazistki, ale przede wszystkim matki, która wraz z trójką dzieci przebywała u rodziny na Siedlcach. Została wielokrotnie zgwałcona przez Sowietów. Opisała to w swojej poruszającej książce „Danziger Jahre: aus dem Leben einer jungen Frau bis 1945/46”. Być może w końcu doczeka się ona swojego polskiego przekładu. Autorce wystawy udało się nią zainteresować jedno z gdańskich wydawnictw.
Sowiecki ostrzał, pożary, potem gwałty – dla niemieckich gdańszczan to nie był jeszcze koniec tragedii. Począwszy od maja ruszyły przymusowe wywózki. Tylko w ciągu drugiej połowy 1945 liczba zamieszkujący miasto Niemców spadła z blisko 124 tys. osób do niespełna 40 tys. Przybywało natomiast Polaków. Na początku 1946 było ich już ponad 80 tys., prawie 10 razy więcej niż w czerwcu 1945.
Domy gotowe do zamieszkania
Jaki był stosunek przybyszów do miejscowych? Zważywszy doświadczenie sześciu lat okupacji, trudno się spodziewać współczucia. Nienawiść widoczna była nawet w ortografii. Słowo „Niemcy” w języku polskim powszechnie pisano wtedy małą literą.
– Co wspomnienie, to inne podejście – przekonuje dr Kwiatkowska. – Bywały przypadki, że to Niemcy w stosunku do Polaków zachowywali się w sposób karygodny, wyzywając ich i obiecując zemstę. Odgrażali się, że jeszcze tu wrócą. Ale jest całe mnóstwo relacji o tym, jak Polacy, sami nie mając zbyt wiele, pomagali, zwłaszcza starszym ludziom, czy to przynosząc im jedzenie, czy też gotując wspólnie. Zdarzało się nawet, że doświadczone niemieckie gospodynie wręcz uczyły młodsze Polki gotowania.
Na wystawie jest fragment wspomnień rodziny Mikłaszewskich, która przybyła do Gdańska ze Lwowa. Mieszkali we Wrzeszczu obok jakiejś niemieckiej rodziny, z którą nawiązali dobre kontakty. Pewnego dnia sąsiad zszedł do nich na dół i oznajmił, że wyjeżdżają do Niemiec, i że zostawiają im klucze do swojego mieszkania.
– Syn tych Polaków, Adam Mikłaszewski, bo to są właśnie jego wspomnienia pisze o tym, że żal im było tych Niemców, którzy znaleźli się w analogicznej sytuacji, jak oni kiedy musieli wyjechać ze Lwowa i zostawić wszystko. Ale już chwilę później jest opis, jak Mikłaszewscy wchodzą do tego opuszczonego przez niemieckich sąsiadów mieszkania i jak się cieszą. Bo tam jest wszystko, czego im brakowało: sprzęty domowe, pierzyna, poduszki, i do tego jeszcze ciepły piec. Tymczasem ich mienie, pochodzące głównie z punktu Państwowego Urzędu Repatriacyjnego, mieszczącego się tam, gdzie dziś jest Multikino, było więcej niż skromne. A tu nagle wchodzą do mieszkania gotowego do zamieszkania – opowiada współautorka wystawy Arleta Kundera.
Osobna kwestia to relacje między przyjezdnymi Polakami, a gdańską Polonią. W archiwach zachowały się skargi do władz, a szczególnie Wojewódzkiej Komisji Weryfikacyjnej, której zadaniem było oddzieleniu Polaków od Niemców, których na podstawie układu jałtańskiego miano wysiedlić za Odrę. Przedwojenni gdańszczanie piszą, że odbiera im się mieszkania, nie pozwala się na uprawianie sportu, czy też wyzywa od „Szwabów”, „Niemców”, „piątej kolumny” itd.
– Nie przypadkiem wielu z nich wyjechało w kolejnych latach do Niemiec, bo nie wytrzymywali takiego traktowania – komentuje dr Kwiatkowska.
Wieczory taneczne w strojach dowolnych
Głównym zamierzeniem twórczyń wystawy było jednak pokazanie odradzającego się życia społecznego w coraz bardziej polskim Gdańsku.
– Ten aspekt jest rzadziej pokazywany. Zazwyczaj skupiamy się na kwestiach politycznych, tym w jaki sposób władze przejmowały stery, narzucając pewne narracje. Natomiast życie codzienne często gdzieś tam nam umyka. I dlatego właśnie chciałam, żeby wybrzmiało – tłumaczy kuratorka.
Naukowa specjalność dr Kwiatkowskiej to druki ulotne. Afisze, reklamy, ogłoszenia, obwieszenia, plakaty wystawione w nowym Gmachu Biblioteki gdańskiej PAN, unaoczniają m.in. jak wielka była potrzeba zabawy, rozrywki, wręcz odtańczenia lat okupacji.
Jeden z afiszy zaprasza 27 października 1945 do „Cyganerii” na ul. Sobótki (a właściwie Sobotki, bo drukarnia nie miała jeszcze czcionki z polskimi znakami diakrytycznymi) na noc jazzu. Jak wyjaśnia dr Kwiatkowska na ogół faktycznie bawiono się do rana, bo powrót do domu po zapadnięciu zmroku, w zrujnowanym, nieoświetlonym i pozbawionym transportu publicznego mieście, był po prostu skrajnie niebezpieczny. Innym rozwiązaniem było zapewnienie powrotnego transportu przez organizatorów. Dotyczyło to przede wszystkim imprez organizowanych przez zakłady pracy.
Wieczory taneczne, bale, czy nawet wyjazdy „na zieloną trawkę” – każdy pretekst do zabawy był dobry. Począwszy od oficjalnych rocznic, np. 30-lecie Armii Radzieckiej, po rozmaite święta lasu, święta sportu. Na wystawie jest nawet zaproszenie na uroczystą akademię z okazji rocznicy wprowadzenia w życie ustawy o zwalczaniu drożyzny i nadmiernych zysków w obrocie handlowym. Brzmi śmiesznie, choć pewnie nie dla prywaciarzy, w których wymierzona była wspomniana ustawa. Zaproszenie Centrali Produktów Naftowych sformułowane jest w taki sposób, by powstał akronim CPN: „Ceremonialnie Prosimy Na zabawę”.
Niektóre z ogłoszeń zawierały dopisek „strój UNRRA”, względnie sformułowanie „strój dowolny”. UNRRA to roku organizacja międzynarodowa utworzona do niesienia pomocy obszarom wyzwolonym po zakończeniu II wojny światowej. W latach 1945-47 dostarczyła do Polski dwa miliony ton różnych towarów, także ubrań.
– Taka adnotacja oznaczała, że nie musisz się wstydzić tego, że nie masz się w co ubrać i możesz, bez poczucia zażenowania, przyjść nawet w jakichś niedopasowanych rzeczach, które otrzymałeś z UNRRY – zauważa dr Kwiatkowska.
A po tygodniu pracy, w niedziele brali łopaty
Zabawa to ważny, ale oczywiście nie najważniejszy element życia powojennego, polskiego Gdańska. Na podstawie tych pierwszych reklam można prześledzić odradzanie się gospodarki, przede wszystkim małych podmiotów gospodarczych: niewielkich rodzinnych sklepików, kilkuosobowych firm. Reklamują się krawcowa, tłumacz, fryzjer, „rutynowana” nauczycielka. Wszystko „po przystępnych cenach”.
Kuratorka wystawy zwraca uwagę na wielką pieczołowitość, wręcz troskę, z jaką podchodzono w tych pierwszych latach do języka reklamy.
Ale powojenny Gdańsk to nie tylko praca zawodowa i rozrywka. Odzyskaliśmy dla Polski to miasto, ale w ruinie. Straszył widok śródmieścia zniszczonego w 90 procentach. Zniszczone były też centra Wrzeszcza, Nowego Portu, Stogów. W całym mieście przestało istnieć blisko 20 tysięcy budynków. Do działa odbudowy włączali się wszyscy.
– Szalenie podziwiam tych zwyczajnych ludzi, którzy po całym tygodniu ciężkiej pracy, bo przypomnijmy, że w soboty się również wtedy pracowało, stawiali się w niedzielę, i z własnej, nieprzymuszonej woli się brali za łopaty, oskardy i tak dalej, by przerzucać setki tysięcy metrów sześciennych gruzu. Jak wielka musiała być w nich wola dźwignięcia tego z ruin – zastanawia się dr Kwiatkowska.
Motywowało ich zapewne także to, że postęp prac był zauważalny. Wprawdzie na fotografiach z wczesnych lat 50. Główne Miasto nadal przypomina pustynię, ale przynajmniej da się swobodnie chodzić siatką wytyczonych tam od stuleci ulic. Nawet jeśli wokół sterczą ledwie kikuty ścian frontowych kamienic.
Nazwiska osób najbardziej zasłużonych dla podźwignięcia Gdańska z ruin: architektów, kamieniarzy, rzeźbiarzy – są w znane. Można na nie trafić w podręcznikach. Niekiedy są one nawet upamiętnione w ten czy inny sposób w przestrzeni publicznej – czy to tablicą, czy to ulicą swojego imienia. Anecie Kwiatkowskiej marzy się by jakiegoś symbolicznego wyrazu pamięci doczekali się także ci bezimienni, spontaniczni budowniczowie, czy może raczej „odbudowniczowie” Gdańska.
Stoimy obok gabloty ze zdjęciem kobiety w waciaku, trzymającej kielnię w dłoni.
– O niej akurat wiemy, że nazywała się Janina Gołębiowska i jest jedną z tych murarek, które wyrabiały powyżej stu procent normy. Ale może warto byłoby, aby władze miasta pomyślały też w przyszłości by postawić jakąś tablicę, kamień, stos cegieł, cokolwiek, w podziękowaniu dla tych, których nazwisk nie pamiętamy, bo myślę, że ci ludzie na to zasłużyli. To, co zrobili jest absolutnie imponujące – ocenia dr Kwiatkowska.
„Fotografia i kartka pocztowa nie pachnie”
W mediach społecznościowych można natrafić na liczne zdjęcia Wolnego Miasta Gdańska. Internauci je komentują i komplementują tamto klimatyczne, w dużej mierze już nieistniejące miasto. Tymczasem wiele świadectw mówi, że stan nieremontowanych nieraz od wieków kamienic na Głównym Mieście, pozostawiał wówczas wiele do życzenia i – może oprócz kilku najbardziej reprezentacyjnych ulic, jak Długa czy Mariacka – nie była to dzielnica szczególnie prestiżowa.
– Bardzo spodobało mi, to co kiedyś powiedział dr Jan Szkudliński: „fotografia i kartka pocztowa nie pachnie”. Patrząc na historyczne zdjęcia nie zdajemy sobie chyba do końca sprawy, jakie gigantyczne było zagęszczenie kamienic i oficyn, oraz jaki dokładnie był ich stan. Po wojnie nie otworzono zabudowy jeden do jednego. Zaprojektowano wewnętrzne ogrody wewnątrz kwartałów – zauważa dr Aneta Kwiatkowska.
Zakres czasowy wystawy „Gdańsk, nie Danzig” obejmuje lata 1945-55, a więc okres przed pełnym ukończeniem odbudowy Głównego Miasta. Na prezentowanych BG PAN zdjęciach i grafikach dominują jeszcze obrazy ruin. Jak się okazuje ich widok przyciągał nie tylko fotografików-dokumentalistów, ale także artystów-plastyków. Kuratorka szczególnej uwadze poleca akwarele Macieja Kilarskiego.
– To poruszający obraz miasta, którego nie ma, a którego dachy artysta odtwarzał sobie w pamięci.
Akwarele, z racji tego, że są kolorowe, nie mogą być za długo wystawione na działanie światła, więc za trzy tygodnie 16 kwietnia zostaną zastąpione innymi grafikami. Warto się więc pospieszyć. Cała wystawa czynna będzie do 8 maja.
Napisz komentarz
Komentarze