Spróbujmy wyliczyć zadania, jakie stają przed nowym rządem. Nie tym powołanym przez prezydenta 27 listopada, ale tym, który niebawem naprawdę przejmie władzę w Polsce. Po pierwsze – trzeba spełnić przynajmniej część obietnic socjalnych, skierowanych wprost do elektoratu. Po drugie – naprawić popsute instytucje i przywrócić praworządność. Po trzecie – rozliczyć PiS. Po czwarte – być może wykonać jakieś ruchy obłaskawiające elektorat, który do tej pory wybierał prawicę. No i wreszcie po piąte – nie pokłócić się. Coś by pan dopisał do tej listy?
Poprawić wizerunek Polski na świecie, bardzo poważnie nadszarpnięty przez PiS. Mówię przede wszystkim o relacjach z Unią Europejską, ale także innymi krajami, w tym naszymi najbliższymi sąsiadami. Szczególnie z Ukrainą, gdzie mamy cały czas sytuację kryzysową, wywołaną przez rząd Morawieckiego, który, próbując przejąć część elektoratu Konfederacji, zaczął narrację antyukraińską. To też jest jedno z poważniejszych wyzwań stojących przed tym nowym, potencjalnym rządem Donalda Tuska, który jest w gotowości.
PRZECZYTAJ TEŻ Jarosław Kaczyński obciął Mateuszowi Morawieckiemu skrzydła już do końca
Nieoficjalnie znamy już skład tego rządu, poza jednym ministrem bądź ministrą. Jak pan ocenia, czy to dobra ekipa do wykonania tych zadań?
To są bardzo silne nazwiska doświadczonych na ogół polityków albo ludzi, którzy mają autorytet w swojej dziedzinie. Myślę na przykład o profesorze Adamie Bodnarze, który, choć nie był politykiem w sensie ścisłym, od lat funkcjonował w życiu publicznym, a który został postawiony na czele kluczowego ministerstwa, jeśli chodzi o naprawę państwa. Kolejny przykład to Radosław Sikorski na czele MSZ.
Wielu dyplomatów, których spotkałem, podkreślało profesjonalizm pana Sikorskiego. Nie jest on typem, który specjalnie daje się lubić, ale ma bardzo duże doświadczenie w kierowaniu polityką zagraniczną i niezbędne cechy charakteru. Na tle swoich poprzedników wypada świetnie.
W ostatnich latach Radosław Sikorski dał się raczej poznać jako kontrowersyjny twitterowicz. Przypomnę choćby jego wpis o tym, że to Amerykanie stoją za uszkodzeniem rurociągu Nord Stream, co o mało nie wywołało skandalu.
Nie przeceniałbym znaczenia tej gafy. Takie rzeczy się politykom zdarzają i szybko przechodzimy nad nimi do porządku dziennego.
Myślę, że jeśli Radosław Sikorski faktycznie zostanie szefem dyplomacji, jego aktywność, jeśli chodzi o X (dawniej Twitter), zostanie ograniczona, a wpisy na pewno będą bardziej wyważone. Trudno się jednak nie zgodzić, że w takiej sytuacji, w jakiej Polska obecnie się znajduje, to chyba jeden z lepszych wyborów, jaki się trafił, jeśli chodzi o ministra spraw zagranicznych. Wielu dyplomatów, których spotkałem, podkreślało profesjonalizm pana Sikorskiego. Nie jest on typem, który specjalnie daje się lubić, ale ma bardzo duże doświadczenie w kierowaniu polityką zagraniczną i niezbędne cechy charakteru. Na tle swoich poprzedników wypada świetnie. To nie moja ocena, ale ludzi, którzy pracowali w dyplomacji.
Jeżeli o doświadczonych politykach mowa, to można wskazać jeszcze Bartłomieja Sienkiewicza. On również, podobnie jak Sikorski, dał się nagrać w „Sowie i przyjaciołach”. Mnie to zaskoczyło, że Tusk wziął do rządu akurat osoby, które mają za sobą ten niezbyt chwalebny epizod.
Rozumiem, że przysłuchując się tamtym rozmowom, w których, nawiasem mówiąc, uczestniczył też Mateusz Morawiecki, można być zniesmaczonym, ale samo nagrywanie prywatnych rozmów jest czymś obrzydliwym. Takie wypowiedzi zawsze mają inny wydźwięk niż publiczne deklaracje. Nie chodzi mi o promocję hipokryzji, ale wiadomo, że publicznie nie ujawniamy wszystkich naszych poglądów, bo jakaś forma ograniczenia czy dyplomacji jest potrzebna.
Biorąc jednak pod uwagę doświadczenie, uważam, że pan Sienkiewicz na stanowisku ministra kultury, o ile spekulacje się potwierdzą, jest w stanie zmienić oblicze mediów publicznych. Pod tym względem na pewno braku determinacji zarzucić mu się nie da.
PRZECZYTAJ TEŻ: Radni podziękowali Jackowi Karnowskiemu za pracę na rzecz miasta
Ja akurat przypominam sobie, jak – jako minister spraw wewnętrznych – wygrażał skinheadom z Białegostoku: „Idziemy po was”, i jakoś nie doszedł.
No tak, czasem takie deklaracje bywają nieco pustosłowne. Myślę jednak, że ze zdyscyplinowaniem, czy, mówiąc precyzyjniej, odpartyjnieniem mediów publicznych pójdzie mu łatwiej niż z narodowcami. To zupełnie inne zadanie.
Szkoły oczekują zmian przede wszystkim w programach i podejściu do autonomii. Natomiast realnym problemem może być kwestia podwyżek dla nauczycieli. Obiecano im 30-procentowy wzrost płac, tylko czy budżet to uniesie?
Nie zaskoczyło pana, że ministrem obrony narodowej ma być Władysław Kosiniak-Kamysz? Niektórzy mówią, że prezes PSL dał się Tuskowi wpuścić na minę.
Myślę, że gdyby on nie miał przekonania, a przynajmniej przeczucia, że podoła temu wyzwaniu, to by się na to nie zgodził i zarezerwowałby sobie jakieś inne ministerstwo. Tymczasem wybrał jeden z najważniejszych foteli ministerialnych. Jest już drugim lekarzem z zawodu, który będzie stał na czele Ministerstwa Obrony Narodowej. Wcześniej był Bogdan Klich, i nie pamiętam, żeby pod jego adresem były wysuwane jakieś poważniejsze słowa krytyki.
Tak, tylko to było w czasach, kiedy można było sądzić, że liczna i silna armia nie jest nam aż tak bardzo potrzebna.
Wiadomo, że za ministra Klicha była inna sytuacja geopolityczna. Nie jestem specjalistą od obronności, ale wydaje mi się, że ważniejsze od wielkości armii jest jej nowoczesne wyposażenie, więc zamiast rozbudowywać struktury, może warto byłoby raczej inwestować w sprzęt.
PRZECZYTAJ TEŻ: Piotr Müller, rzecznik rządu Morawieckiego, nowym pełnomocnikiem PiS na Pomorzu
Tu akurat PiS zrobiło bardzo wiele. Generał Cieniuch w rozmowie z „Zawsze Pomorze” mówił wręcz, że jeszcze nasze wnuki będą płacić rachunki za zakupy Błaszczaka.
Ale proszę pamiętać, że w pierwszej kadencji, kiedy ministrem obrony narodowej był Antoni Macierewicz, PiS wycofało się z wielu inwestycji, jak choćby z zakupu Caracali. Więc nasza armia mogła być trochę lepiej doposażona już wcześniej, ale, niestety, zapadły takie decyzje i mamy tego konsekwencje.
PRZECZYTAJ TEŻ: Gen. Cieniuch: Przyczyny dymisji generałów muszą zostać wyjaśnione
Lewica bardzo mocno zabiegała o fotel ministry edukacji dla Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Tymczasem najprawdopodobniej dostanie go Barbara Nowacka.
Jeśli to prawda, to resort, tak czy inaczej, zostanie powierzony polityczce o proweniencji lewicowej. To jest też wyzwanie, aczkolwiek myślę, że o tyle łatwiejsze, iż szkoły oczekują zmian przede wszystkim w programach i podejściu do autonomii. Natomiast realnym problemem może być kwestia podwyżek dla nauczycieli. Obiecano im 30-procentowy wzrost płac, tylko czy budżet to uniesie? To wymaga dodatkowych kilku miliardów złotych, a wiemy, że deficyt jest gigantyczny.
Jeśli chodzi o te obietnice przedwyborcze, to wiele osób uważa, że akurat z tej przyszły rząd nie może się nie wywiązać. Chociaż, jak się rozmawia z samymi nauczycielami, to słychać, że dopóki tego nie zobaczą na pasku wypłaty albo na koncie – nie uwierzą.
W momencie kiedy realna pensja obniża się, bo inflacja jest wyższa niż przyrost płac, a początkujący nauczyciel zarabia tylko trochę więcej niż najniższa krajowa, deprecjacja tego zawodu jest nieuchronna. Coraz więcej szkół, zwłaszcza w dużych miastach, ma problemy ze znalezieniem chętnych do pracy. Obawiam się, że może to prowadzić do zjawiska tzw. selekcji negatywnej.
Jednocześnie to, co się działo w edukacji, zresztą w nauce tak samo, czyli brak stabilności, rozchwianie, ustawiczne reformy, które zaprzeczały same sobie, może, niestety, prowadzić do obniżenia jakości kształcenia. Jestem ciekaw, jak w najbliższym czasie to się przełoży na wyniki uczniów. Póki co, najprostsze będzie odideologizowanie szkoły.
Chęć odegrania się na przeciwnikach nie może być sensem działania tego rządu. Przede wszystkim musi on reformować.
Wymieniliśmy cały katalog spraw do konstruktywnej naprawy. A co z tymi, którzy to wszystko wcześniej popsuli? Spora część wyborców oczekuje ich rozliczenia. Myśli pan, że energia przyszłej władzy też powinna pójść w tym kierunku?
Oczywiście, rozliczenie jest konieczne, przede wszystkim tam, gdzie są podejrzenia, że doszło do łamania prawa czy niegospodarności. Bardzo trafną diagnozę postawił były prezydent Aleksander Kwaśniewski, który powiedział, że trzeba rozliczyć i być konsekwentnym, natomiast nie może to być rewanżyzm. Chęć odegrania się na przeciwnikach nie może być sensem działania tego rządu. Przede wszystkim musi on reformować.
To rozliczanie, podobnie zresztą jak naprawianie instytucji, może być o tyle trudne, że jeszcze przez prawie dwa lata nad działalnością ustawodawczą Sejmu będzie wisieć groźba prezydenckiego weta. Tu raczej nie należy się spodziewać taryfy ulgowej.
Też myślę, że teraz pan prezydent poczuje się bardzo niezależny, i, tak jak kiedyś był oszczędny, jeśli chodzi o stosowanie prawa weta, tak teraz będzie z niego korzystał częściej niż dotychczas. Proszę też pamiętać, że, oprócz prezydenta, mamy Trybunał Konstytucyjny czy, jak niektórzy mówią, trybunał Julii Przyłębskiej, w którym jest kilku sędziów, byłych polityków PiS, którzy cały czas są z tą partią silnie związani. Tutaj przełomu też szybko bym nie oczekiwał.
PRZECZYTAJ TEŻ: Kto będzie nowym wojewodą pomorskim?
Koalicja demokratyczna deklaruje, że ma kilka pomysłów, jak sobie z tym poradzić. Tylko czy można przywracać praworządność, naginając przy tym prawo?
Trwa na ten temat spór pomiędzy prawnikami. Niektórzy, jak profesor Matczak, uważają, że powinniśmy do praworządności dochodzić stopniowo. Pytanie: czy elektorat obecnej opozycji, który oczekuje szybkich rozwiązań, nie będzie tym zmęczony? Ale są też tacy prawnicy, jak profesor Sadurski czy prof. Łętowska, którzy mówią, że trzeba tutaj działać radykalnie, np. unieważniając wybór członków neo-KRS uchwałą sejmową. Do tej drugiej grupy wydaje się też zaliczać wskazywany jako przyszły minister sprawiedliwości Adam Bodnar.
Nie jestem prawnikiem, więc trudno mi to rozstrzygać, natomiast myślę, że nie możemy liczyć na to, iż w ciągu roku przywrócimy praworządność, właściwe funkcjonowanie sądów, trybunałów etc. Jakkolwiek też bym sobie życzył, żeby jak najszybciej się to dokonało.
PRZECZYTAJ TEŻ: Most Tczewski i obwodnica Starogardu to pierwsze tematy Patryka Gabriela, jakimi zajmie się w Sejmie
PiS przegrało wybory nie dlatego, że straciło wyborców, tylko dlatego, że zmobilizował się elektorat antypisowski. A te blisko siedem milionów zwolenników partii Kaczyńskiego dalej jest takim mieczem Damoklesa, wiszącym nad głową przyszłego rządu. Myśli pan, że on ma jakieś szanse, żeby część tych wyborców przeciągnąć na swoją stronę albo przynajmniej zneutralizować?
Kluczowe tu będzie przede wszystkim przejęcie mediów, dlatego opozycja pokłada tak wiele nadziei w zapowiadanej nominacji Bartłomieja Sienkiewicza. Oczywiście, ten najtwardszy elektorat jest nie do przekonania.
Ale jest też część wyborców PiS, którą badania panów Sadury i Sierakowskiego opisują jako „elektorat cyniczny”, a więc taki, którego poparcie dla dotychczasowej władzy było rezultatem społecznych benefitów, jakie do niego powędrowały. Ten elektorat może być do „odwojowania”, trzeba tylko go przekonać, że dotychczasowe przywileje socjalne będą zachowane.
PRZECZYTAJ TEŻ: Posłanki z Pomorza w rządzie Donalda Tuska?
Trzecia sprawa to konieczność osłabienia wpływów Kościoła, który przez ostatnie lata przyjął postawę jeszcze bardziej zachowawczą i antyprogresywną, a jednocześnie zaangażował się we wspieranie rządów PiS. Oczywiście, Kościół w Polsce sam siebie najskuteczniej osłabia, właśnie poprzez to upolitycznienie. Jeśli przyszła władza ten wpływ społeczny Kościoła katolickiego będzie mogła jeszcze ograniczyć, to uważam, że powrót do tego, co było cztery lata temu, czyli takiego absolutnego zwycięstwa PiS, dającego mu niepodzielną władzę, będzie niemożliwy.
To jeszcze na koniec zapytam o trwałość tej nowej sejmowej większości. Myśli pan, że ta koalicja przetrwa do końca kadencji?
Nie jestem wróżką, więc trudno mi powiedzieć. Natomiast myślę, że determinacja i strach przed powrotem PiS są na tyle silne, że może przetrwać. Chyba że poparcie dla PiS znacznie się obniży, powiedzmy do kilkunastu procent. Takiego scenariusza przecież też nie można wykluczyć. A wtedy koalicja może się rzeczywiście rozjechać, bo zwiększą się ambicje poszczególnych partii wchodzących w jej skład.
Napisz komentarz
Komentarze