Najpierw to miała być Pogoria, żaglowiec zamówiony przez ówczesnego wszechwładnego szefa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego dla Bractwa Żelaznej Szekli. W 1980, po upadku Edwarda Gierka i jego protegowanego – Szczepańskiego, ważyły się dalsze losy jednostki. Jeden z pomysłów zakładał zakupienie jej przez Polską Akademię Nauk na użytek Zakładu Oceanologii (obecnie Instytutu Oceanologii). Ostatecznie żaglowiec przeznaczony został do szkolenia młodzieży, ale jego konstruktor inż. Zygmunt Choreń zaproponował naukowcom, że zaprojektuje specjalnie dla nich coś ekstra.
Przepaści nie było
- To musiał być żaglowiec – tłumaczy dr Jacek Wyrwiński, emerytowany pracownik IO PAN, wówczas odpowiedzialny za pozyskanie jednostki, jako członek Zespołu Armatorskiego. - Nie było dewiz. Zatem by zapewnić możliwość popłynięcia na Spitsbergen i z powrotem, zbiorniki paliwa musiałyby być ogromne. A w związku z tym i sama jednostka musiałaby być odpowiednio duża, na co PAN nie było stać. Zadecydowała więc ekonomia: tania załoga, mało paliwa, a powrót do kraju zawsze mógł być bezdewizowy. Poza tym żaglowiec dawał możliwość prowadzenia badań akustycznych niezagłuszanych pracą silnika.
W 1983, mimo całkowitego zakazu inwestycji budowalnych, Stocznia Gdańska im. Lenina podpisała kontrakt z PAN. W następnym roku ruszyła budowa kadłuba, który został zwodowany w listopadzie. Rok 1985 to doposażanie statku. Uroczyste podniesienie bandery odbyło się 20 grudnia.
W pierwszy rejs naukowy statek wypłynął w kwietniu 1986 roku, na wody między Karlskroną i Gotlandią. To był duży międzynarodowy eksperyment związany z badaniem koncentracji fitoplanktonu na niewielkim akwenie 10x10 mil morskich. Ponad 20 statków: skandynawskich, niemieckich, radzieckich i nasza Oceania, pracowało niemal burta w burtę.
- Porównywaliśmy się z najlepszymi fińskimi i szwedzkimi jednostkami. To było niesłychanie interesujące i jednocześnie promujące dla naszego statku doświadczenie – wspomina prof. Jan Marcin Węsławski, który wówczas brał udział w rejsie, a obecnie kieruje Instytutem Oceanologii.
Jak wypadła Oceania, zbudowana w trudnych dla polskiej gospodarki latach 80., na tle jednostek zagranicznych?
- Przepaści nie było – ocenia dyrektor Węsławski. - To jeszcze były czasy, kiedy w nowoczesnym badaniu morza wszyscy startowali. Byliśmy na podobnym poziomie. Nasz „szczyt techniki pokładowej”, czyli komputer Commodore 64, to nie było nic egzotycznego, bo inni mieli niewiele lepsze urządzenia. Statek był nowy, sprawny, a ekipa naukowa nastawiona entuzjastycznie.
Podczas trwania ekspedycji wyleciał w powietrze reaktor atomowy w Czarnobylu. Polska załoga dowiedziała się o tym od Szwedów, nim jeszcze tę informację ujawniono w krajach bloku wschodniego.
Pływający dom
Przez kolejnych 35 lat Oceania była ciasnym, ale własnym pływającym domem dla naukowców. Na podstawie zebranego przez nich materiału powstało kilkaset prac doktorskich, kilkadziesiąt habilitacji i parę profesur. Właściwie cała polska oceanologia opiera się na tym jednym statku.
- Dzięki temu, że statek jest utrzymywany przez jednego armatora, to Instytut decyduje o corocznych badaniach, rejsach, długich rejsach, seriach na Spitzbergenie, badaniach fiordów – wylicza dr Wyrwiński.
I tak dwa miesiące każdego roku Oceania spędza w okolicach Spitzbergenu, tam gdzie ścierają się prądy zimne i ciepłe, i gdzie jest jedno z głównych ognisk tworzenia wiatrów, niżów. Tego wszystkiego, co wpływa na warunki atmosferyczne w naszej części świata.
- Polska zawsze dążyła do bytności w tym rejonie. I jesteśmy tam od 30 lat. Mamy wspaniałe serie, coroczne, w tych samych punktach. Inni nam tego zazdroszczą – przekonuje Jacek Wyrwiński. - Na Oceanii pływały zresztą setki gości zagranicznych.
W 2010 roku Oceania, kosztem kilkunastu milionów złotych przeszła gruntowny lifting. Zamontowano na niej nowy, mocniejszy silnik, trochę inne żagle, wszystkie laboratoria zyskały nowe wyposażenie. Pozwoliło to przedłużyć żywotność jednostki na kolejną dekadę.
- Dzięki międzynarodowym programom, zarówno unijnym, jak i tym, które realizujemy z Amerykanami, Anglikami, a przede wszystkim Norwegami i Niemcami na obszarze północnego Atlantyku i Arktyki, wyposażyliśmy się w sprzęt, który nie odbiega od standardów międzynarodowych – wyjaśnia dyrektor Węsławski. – Niestety, i z tym nie da się nic zrobić, statek jest za mały. Nie może pomieścić wszystkich przyrządów. W związku z tym bywa tak, że w czasie dużego międzynarodowego rejsu na Spitzbergen, musimy cztery czy pięć razy zmieniać ekipę oraz sprzęt. Niemcy pływają wielkim Polarsternem, który bierze na pokład 70 naukowców, my - 12. To są tego typu proporcje. Natomiast kiedy już robimy pomiary, czy to planktonu, czy to z zakresu fizyki morza, to one są one jednakowej jakości.
Co po Oceanii?
Sopoccy oceanografowie mają nadzieję, że Oceania posłuży im jeszcze kilka, a może nawet kilkanaście lat, ale już tylko na Bałtyku, bo to - mimo wszystko - jest po prostu statek za wolny, za mały i za ciasny na współczesne wymagania. Kto ją zastąpi, jako ambasador polskiej nauki na oceanach? Plany budowy nowoczesnego 70-metrowego statku badawczego, o odpowiednich parametrach, który będzie mógł zabrać wystarczająco wielu naukowców i cały potrzebny sprzęt naukowy, są mocno zaawansowane. Rzecz w tym, że Instytut sam nie podoła takiej inwestycji.
- Oceanię mieliśmy, jako instytut, wyłącznie do naszej dyspozycji. Mamy świadomość, że to się więcej w historii nie powtórzy, nikt już nie da jednej instytucji tak kosztownej zabawki - mówi dyrektor Węsławski. - W związku z tym dogadaliśmy się z innymi potencjalnymi użytkownikami: Instytutem Geofizyki PAN, który operuje stacją polarną w Horsundzie, Instytutem Biologii i Biofizyki PAN, który operuje stacją w Arktyce oraz Państwowym Instytutem Geologicznym, który działa na środkowym Atlantyku.
Te cztery naukowe instytucje porozumiały się, w sprawie możliwości wykorzystania jednego statku, tak by każda z nich miała dla siebie te kilka niezbędnych miesięcy w roku na przeprowadzenie własnego programu badań.
- Ten cały przekrój transatlantycki na dużej jednostce, to jest już coś, co może nas wprowadzić do wielkich międzynarodowych programów oceanicznych, w których byliśmy kiedyś, w latach 70., kiedy działał Profesor Siedlecki [oceaniczny statek badawczy Morskiego Instytutu Rybackiego, eksploatowany w latach 1972-91 – red.]. Jest szansa, że z nową jednostką będziemy mogli do tego powrócić – przekonuje dyrektor IO PAN.
Sopoccy oceanografowie mają nadzieję, że Oceania posłuży im jeszcze kilka, a może nawet kilkanaście lat, ale już tylko na Bałtyku
Pytany, po co położonej nad „jeziorem bałtyckim” Polsce obecność w programach oceanicznych, profesor Węsławski przyznaje, że nie jest to coś, co przyniesie nam jakiekolwiek bezpośrednie wymierne korzyści. Oceany zostały już bardzo dokładnie podzielone i to nie jest tak, że my poszukujemy tam w tej chwili swojej ekonomicznej szansy. Co prawda Polska ma działki geologiczne na środkowym Atlantyku, pod Wyspami Azorskimi, i teoretycznie jesteśmy w stanie eksploatować złoża występujących tam metali rzadkich, ale to raczej możliwość teoretyczna.
- Możemy wyobrazić sobie, że rezygnujemy np. z wysyłania naszych sportowców na zawody międzynarodowe. Możemy zrezygnować z inwestowania pieniędzy w kulturę czy w sztukę, bo to nie jest coś, co nam przynosi korzyść. Ale nie uważalibyśmy się za państwo rozwinięte i cywilizowane, gdybyśmy takich rzeczy nie prowadzili – obrazowo wyjaśnia Jan Marcin Węsławski. – Badania podstawowe w nauce, to jest ta sama dziedzina, co sztuka, co kultura. Uczestnictwo we wspólnym wysiłku państw rozwiniętych w kierunku rozpoznania zmian klimatu, ustawia nas jako państwo cywilizowane. I to jest wystarczająco mocny powód, żebyśmy na to dawali pieniądze.
My, uprzywilejowani
Skoro o zmianie klimatu mowa… Tę sprawę prof. Węsławski traktuje bardzo serio. Zwraca jednak uwagę, że skutki będą różne w zależności od regionu świata. Są takie miejsca, gdzie nastąpi katastrofa. To regiony, które już w tej chwili są zalewane w związku z podwyższającym się poziomem morza. Gdzie indziej temperatura będzie tak wysoka, że człowiek nie będzie w stanie tracić ciepła przez pocenie się i te rejony po prostu nie będą nadawały się do życia. W innych częściach świata, i do nich zalicza się terytorium Polski, dolegliwości wynikające ze zmiany klimatu będą „do zniesienia”. Będzie susza, będą wiatry, będzie gorsza efektywność rolnicza. Będzie kompletna zmiana ekosystemów lądowych. Będą problemy z zalewaniem Żuław Wiślanych i niektórych innych regionów przybrzeżnych. Ale to nie jest ta skala kłopotów, jaka stanie przed Holandią czy północnymi Niemcami.
Co do samego Bałtyku, to zmiana już zachodzi.
- Nie jest to zmiana katastrofalna, nieprawdą jest, że to morze umiera - uspokaja prof. Węsławski. - Ale zmienia się błyskawicznie i na pewno nie będzie w nim np. miejsca dla dorsza, bo to ryba zimnowodna, wymagająca tlenu i pewnego minimalnego zasolenia. Nie znaczy to jednak, że Bałtyk nie będzie się nadawał do rekreacji, czy do połowów. Wchodzą do niego małe ryby, które dobrze radzą sobie w wysokich temperaturach. Poza tym Bałtyk generalnie jest coraz czystszy.
Zdaniem dyrektora Instytutu Oceanologii zmiany klimatu są nieodwracalnie. Jedyne, co możemy zrobić to dostosować się, a jednocześnie starać się spowolnić ich tempo.
- To naprawdę duża różnica, czy do końca stulecia poziom morza podniesie się o metr, czy też jeszcze przyspieszy i zafundujemy sobie półtora czy dwa metry - kończy profesor.
Przygotowując artykuł korzystałem z książki „Oceania1985-2020", wyd. Instytut Oceanologii PAN, Sopot 2021
Napisz komentarz
Komentarze