Pan też był wśród tych, którzy czterdzieści lat temu pogrzebali Stanisława Hebanowskiego?
Pogrzeb odbył się w Gieczu pod Poznaniem, Hebanowski miał spocząć obok dziadka, budowniczego poznańskiego Teatru Polskiego, tego sobie życzył. Przyjechało na te uroczystości mnóstwo ludzi z całej Polski, kondukt ciągnął się kilometrami. Aby dotrzeć na ten mały stary cmentarz szło się długą groblą, przez przeraźliwie puste pola. Był styczeń, skuta mrozem ziemia. Potwornie zimno. Nagle okazało się, że stary grabarz nie radzi sobie z pochówkiem. Trumna nie mieści się w wykopanym dole! Jakby Stulek nie chciał iść do ziemi... Dramatyczna sytuacja! Wraz z kilkoma aktorami, pamiętam, że był wśród nich Staszek Michalski, chwyciliśmy więc za łopaty, by powiększyć dół. Tak oto, dosłownie, pogrzebaliśmy Stulka.
Gdy sześć lat wcześniej zaczynał pan pracę w Teatrze Wybrzeże, jako kierownik literacki, Stanisław Hebanowski był dyrektorem artystycznym gdańskiej sceny.
Miał mniej więcej tyle lat, co ja dzisiaj… Ale dla mnie, wtedy 23-latka, był posągowym starcem. Autorytetem. Mistrzem. Człowiekiem, którego otaczał nimb tajemniczości. Należał do pokolenia steranego wojną, do tego prowadził życie bardzo – by tak rzec – zużywające organizm, był kimś jak Przybyszewski, przedstawicielem cyganerii artystycznej, bohemy. Wszyscy wspominają życie, jakie wiódł, a i on lubił o nim opowiadać, jak to do drugiej w nocy siedział w „Smakoszu”, ale rano był już, w pełni sił, na próbie w teatrze. Stulek to była ogromna, na pewno wyczerpująca, intensywność przeżyć. Co pewnie nie pozostawało bez wpływu na jego kondycję zdrowotną. Na dodatek obsesyjnie unikał lekarzy. Co gorsza, nie chodził też do dentysty. Bał się panicznie. W konsekwencji stracił większość zębów, a więc mówił niewyraźnie, choć przecież był erudytą i miałby niejedno do powiedzenia. Także po francusku, który znał doskonale. Do legendy przeszło jego mówienie przy pomocy gestów.
Ten jego charakterystyczny styl naśladowali aktorzy w rolach.
Co drugi potrafił wtedy „mówić Stulkiem”. On kochał aktorów i potrafił się z nimi dogadać, nie tylko zresztą z aktorami. Ból po stracie Stulka poraził wszystkich, którzy go znali, ubolewał we wspomnieniach jego przyjaciel, reżyser Ryszard Major. A któż go nie znał? – pisał. Pisarze i kelnerzy, aktorzy i taksówkarze, ministrowie i studenci, sekretarze komitetów wojewódzkich partii i szewcy teatralni, luminarze sal koncertowych i striptizerki, duchowni i kameraliści. Wszystkich obdarzał swą spontaniczną radością życia. Kiedy jednak mówimy o Hebanowskim musimy wyodrębnić dwie sfery: dzieło i człowieka. Dzieło to ogrom przedstawień, które trwale zapisały się w dziejach Teatru Wybrzeże, które zdobywały nagrody w całej Polsce. Wielkie inscenizacje, choćby „W mrokach złotego pałacu, czyli Bazylissa Teofanu” z wybitną scenografią Mariana Kołodzieja, scenografią, która dostała brawa, ledwie podniosła się kurtyna. Ale dla mnie Hebanowski to przede wszystkim wybitny kameralista. Moja miłość do teatru zaczęła się w 1970 roku, gdy na scenie w Sopocie zobaczyłem „Czekając na Godota” Becketta w jego reżyserii. Minęło pół wieku, a ja tamte emocje pamiętam do dziś! Hebanowski dotykał tajemnicy, emanowała ze sceny. Zaczynał reżyserować będąc już dojrzałym człowiekiem, długo się z tym nosił. Kiedy przyszedł do Wybrzeża, miał gotową listę przedstawień, które chciał tu zrobić.
Co było na tej liście?
Na przykład Bułhakow, co prawda „Mistrza i Małgorzatę” można już było kupić – choć wersję ocenzurowaną – w księgarni, ale na scenie niechętnie był widziany. Różne były wtedy próby wpływania na repertuar, co roku musieliśmy składać plany repertuarowe do wydziału kultury, gdzie były lub nie były zatwierdzane. Potem wzywano Stulka i krzywiono się: Wie pan, panie kolego, ten Bułhakow... Jeszcze nie czas, jeszcze poczekajmy… I czekaliśmy. „Szkarłatną wyspę” wystawiono dopiero krótko przed stanem wojennym.
Szybko stał się legendą gdańskiej sceny.
Ze swą biografią, filozofią był wybornym materiałem na legendę, która zwykła karmić się niezwykłością i tajemniczością. Jednego i drugiego w jego życiu nie brakowało. Urodzony w ziemiańskim dworze, gruntowanie wykształcony, wybrał teatr za miejsce fascynacji szczególnej, porzucając dla sceny pracę urzędniczą, jak i świetnie zapowiadającą się karierę literacką. Był wybitnym tłumaczem z greki, z francuskiego.
Poeta i filozof. Jego zawsze za krótkie spodnie pokazywały światu chude, gołe kostki. Za nim paradował z teczką jego „sekretarz” Waldi... – wspominała go aktorka Lucyna Legut. – Stulek Hebanowski wbił mi się w pamięć, miedzy innymi dlatego, że przez tydzień mieszkałam w jego domu. Ile razy człowiek chciał wejść do łazienki, zawsze zastawał tam Stulka, jak siedział w wannie, na krzesełku i mocząc nogi, robił swoje przekłady...
W jego małym mieszkaniu na Miszewskiego we Wrzeszczu było z 10 tysięcy książek, mówiło się, że znał na pamięć wielkie dzieła dramatu europejskiego, ale szczególną miłością darzył autorów z przełomu XIX i XX wieku, wygrzebywał zapomnianych, Rittnera, Kruszewską, Przybyszewską zanim jeszcze Wajda wystawił w Gdańsku jej „Dantona”. Te jego odkrycia, to nie zawsze były dzieła do przełknięcia, bo też, jak to komentował Andrzej Żurowski, niektórzy autorzy zapomniani są słusznie zapomniani. Ale przywrócił też scenie Nowaczyńskiego, a przede wszystkim – Micińskiego. Jego teatr był duchowy, mistyczny. Kameralny dramat napięć międzyludzkich, ale z nieodłączną tajemnicą.
Dziwne znaki towarzyszyły mu całe życie. Jako dziecko zatruł się czadem ulatującym z piecyka. Całe życie był przekonany, że to zdarzenie znacząco wpłynęło na jego osobowość pozostawiając obojętnym na polityczne i religijne celebry. W dzieciństwie miało też miejsce inne zdarzenie, w salonie rodzinnego domu, 11 listopada 1918 roku zaczął wybijać godziny nieczynny od dziesięcioleci stary zegar. Zawsze spotykały go dziwne przygody...
Tajemnicą?
Dziwne znaki towarzyszyły mu całe życie. Jako dziecko zatruł się czadem ulatującym z piecyka. Całe życie był przekonany, że to zdarzenie znacząco wpłynęło na jego osobowość pozostawiając obojętnym na polityczne i religijne celebry. W dzieciństwie miało też miejsce inne zdarzenie, w salonie rodzinnego domu, 11 listopada 1918 roku zaczął wybijać godziny nieczynny od dziesięcioleci stary zegar. Zawsze spotykały go dziwne przygody...
A gdy umierał na peronie gdyńskiego dworca oszalała pogoda.
Jakby sama natura chciała podkreślić wyjątkowość tej chwili. Wiał taki wiatr, że nawet zdrowi narzekali na serce. W noc poprzedzającą tę śmierć morze podmyło Półwysep Helski robiąc z niego wyspę. Nad ranem przez Gdańsk przeszła burza z piorunami, w styczniu – ewenement. Wtedy to Stulek wyruszył w podróż do Szczecina, gdzie miał reżyserować „Czekając na Godota” – swoje dzieło sztandarowe, spektakl życia. Nie raz pisałem, że to co się wtedy stało można tłumaczyć realnie, pogoda, ciśnienie fatalnie wpłynęły na i tak już chore serce. Ale można też pomyśleć o znakach z niebios… Jechał wszak, by robić teatr, a ten przecież był dlań jak misterium… Pamiętam jego realizację „Nieporozumienia” Camusa z 1978 roku. Rzecz o mężczyźnie, który po latach powraca do rodzinnego domu, jednak ani matka, ani siostra nie rozpoznają go, żądne zysku – mordują. Zlepek tragicznych okoliczności z nierozwikłaną tajemnicą. To było najbardziej niezwykłe w jego teatrze. A fascynujący „Samuel Zborowski” Słowackiego! Wśród aktorów na scenie siedzi jazzman Helmut Nadolski i gra na kontrabasie! To były pomysły daleko wykraczające poza czas, w którym tworzył. Takie rzeczy robi się dzisiaj. Gdy dziś myślę o tamtych latach… Absolutny szczyt polskiego teatru! Równocześnie tworzą: Swinarski, Jarocki, Wajda, Grotowski, Kantor, Szajna, Dejmek, wybitne teatry studenckie: Pleonazmus, Siódemki, Akademia Ruchu, Teatr 8 Dnia. I ja to wszystko widziałem! Wszystkie najważniejsze przedstawienia oglądałem w Żaku. Na tym tle był Hebanowski ostatnim modernistą.
Ze swoim widzeniem teatru odstawał. Pisał pan o tamtych latach: „Nasza rzeczywistość jest epoką zgiełku i hałasu, czasem walki konkurujących ze sobą komunikatów. Wszyscy chcą mówić i wszyscy chcą być wysłuchani. W tym wyścigu i przetargu bierze również udział teatr. Reżyser i autor są takimi samymi sprzedawcami swego komunikatu jak rzecznik prasowy rządu czy twórca programów komputerowych. Stary model obcowania z dziełem sztuki staje się po prostu niemożliwy”.
Na tym tle Stulek w jakimś sensie był anachroniczny. Jak kiedyś zauważyłem, robił teatr „sam dla siebie”, teatr wzniosłego gestu nieobliczonego na uwielbienie tłumów. Był z innego świata. Przyjaźnił się z Iwaszkiewiczem, z Andrzejewskim… Za młodu bon vivant, playboy bez mała, rodzina długo finansowała jego knajpiane wybryki. W czasie okupacji siedział w Warszawie i grał w brydża, na pieniądze. Przesiadywał też w kawiarni przy stoliku gigantów polskiego teatru: Leona Schillera i Wilama Horzycy. Był tym bon vivantem do końca. Dla nas ważne było, kogo Stulek znał, a znał wszystkich, całe środowisko literackie… Wszyscy ci wielcy bywali w naszym teatrze, zapraszał ich na premiery.
I pan był częścią tamtego świata.
Obecność Stulka w moim życiu ukierunkowała mnie. Zostałem w teatrze na kilkanaście lat.
Właśnie ukazało się wznowienie pana sztuk, także z tamtego czasu „Dobry adres. Dramaty”. W teatralnych i radiowych realizacjach tych tekstów brało udział wielu znanych gdańskich aktorów.
To teksty, które mają pełne prawo znów na scenie zaistnieć, tak przynajmniej uważają wydawcy serii „Dramat polski. Reaktywacja” z Instytutu Badań Literackich PAN. Jestem na to otwarty.
Hebanowski też by się tu odnalazł? Duch jego jeszcze krąży po Teatrze Wybrzeże czy też uleciał bezpowrotnie?
Znakomici gdańscy aktorzy na pewno świetnie odnaleźliby się w jego psychologicznym teatrze tajemnicy. Dziś jednak pełnoprawne (integralne) dzieło literackie – którego Hebanowski był admiratorem – rzadko gości na scenie. Współczesny teatr nie jest teatrem słowa.
O roli słowa mówił: „To nie może być po prostu słowo dramaturga. To w wypadku moich inscenizacji – bywa przeważnie słowo poetyckie, słowo w znaczeniu niemal metafizycznym, takie, które rodzi się ze zranienia serca i które jest samo w stanie zranić, które potrafi skruszyć skorupę naszej obojętności, olśnić…”.
Gdy wspominam Stulka, widzę go z czasu, gdy w 1978 roku wraz z Teatrem Wybrzeże pojechaliśmy na gościnne występy do Bremy. Wracając zatrzymaliśmy się w hotelu w Berlinie Wschodnim. Ten hotel to był monstrualny moloch o setkach maleńkich pokoi. Istna Wieża Babel, miejsce zakwaterowania wszystkich obcokrajowców przebywających w tym mieście. Rozrzucono nas po różnych piętrach, my młodzi szybko odnaleźliśmy się w hotelowych knajpach. Stulek dostał pokój jednoosobowy na jednym z ostatnich pięter. Nie mógł z niego wyjść, bo zaciął się zamek, dzwonił do recepcji, ale nikt nie znał francuskiego. Nie mógł wyjść, nie mógł spać, całą noc stawiał pasjanse, w których pewnie układał się i jego los...
Napisz komentarz
Komentarze