Powojenni amanci gdańskiej sceny... Sławiono ich: muskuły, nonszalanckie opieranie się o drzwi, rozbite na płasko nosy, przepastne zielone oczy, „uwarunkowanie”... Taki Ryszard Barycz. Gdy grał księcia Bołkońskiego w „Wojnie i pokoju”, na widowni siedziały głównie panie. Na kartach programu odciskały czerwone od szminek usta, a przy jego nazwisku pisały: „kocham”... Panie szalały na punkcie Barycza, w Fettingu kochali się wszyscy, tak damska, jak i męska widownia.
Jerzy Woźniak zachwycał, partnerując Kalinie Jędrusik w „Nie igra się z miłością”, ale i w „Ninie”, gdzie wraz z Lucyną Legut zgrabnie prowadzili dialog miłosny. Gdy szastał po scenie boskim ciałem, okrytym w jedwabny szlafrok, zakochała się w nim natychmiast. Jak mi wyznała, „do konsumpcji nie doszło” z powodu... flanelowej nocnej koszuli, którą ubrała podczas schadzki. Na ten widok amant dostał ataku śmiechu...
PRZECZYTAJ TEŻ: Teatr to przestrzeń zabawy, ale i czegoś więcej
Inny typ amanta reprezentował Lech Grzmociński. Czarujący brutal o dzikim obliczu. Ostre spojrzenie, a łagodny jak baranek. W latach 80. powodzenie miał Jarosław Tyrański, o którym mówi się, że to ostatni amant Teatru Wybrzeże. Gdy grał Kaligulę, nastolatki szturmowały po spektaklu teatralną portiernię, rzucały na scenę kwiaty. Kochały się w nim na zabój uczennice szkolne. Ponoć otrzymał kiedyś taki list: „Pragnę wyjść za Pana za mąż, ale do 18 lat brakuje mi jeszcze sześciu. Czy zechce Pan na mnie poczekać?”.
Jeden znawca teatru zauważył, że w czasach amantów nie do pomyślenia było, by któryś pokazał się na scenie bez ubrania. Dziś typ amanta już w teatrze nie istnieje, za to męska golizna to norma. Coś za coś?
Napisz komentarz
Komentarze