Pierwsze wspomnienie?
Mam 5 lat. Moi rodzice prowadzą restaurację z dancingiem w Nowym Porcie – słynny „Albatros”. To czas, gdy do portu przypływały amerykańskie statki. Pamiętam czarnoskórych marynarzy, którzy wysiadywali w „Albatrosie”, grała tam znakomita orkiestra. Kręciłem się między muzykami, fascynowali mnie. Byli wśród nich tak wspaniali jak choćby słynny Henryk Jabłoński, twórca szlagieru „Pierwszy siwy włos”. Czy kontrabasista, słynny Antoni Pilc. Ów Pilc właśnie któregoś dnia powiedział ojcu wskazując na mnie: – Niech się zacznie uczyć muzyki, ma chłopak dryg! I tak się stało. Tamten czas po wojnie Gdańsk to były ruiny, i ja przez to zagruzowane miasto jeździłem do szkoły muzycznej aż na Orunię, tramwajem nr 6., pętla była przy Teatrze Wybrzeże. Potem średnia szkoła muzyczna we Wrzeszczu. A kiedy zacząłem studiować w Wyższej Szkole Muzycznej w Sopocie to już wsiąkłem w ten świat kultury na dobre.
Uczył się pan w klasie fortepianu.
Szkoła wysyłała nas do Warszawy, byśmy przysłuchiwali się uczestnikom konkursów chopinowskich! W1955 miałem nawet szczęście uczestniczyć w spotkaniu z samym Arturem Rubinsteinem! Oklaskiwałem też zwycięzcę V konkursu Adama Harasiewicza. Wtedy przyrzekłem sobie: Następny konkurs wygram ja!
Nie spełnił pan przyrzeczenia. Co się stało?
Zabrakło wytrwałości, może i talentu? Ale szczęśliwy jestem, że przeszedłem tę muzyczną drogę edukacyjną, to czas wybitnych osobowości, razem ze mną kształcili się: Florian Skulski, Marek Tomaszewski, Włodzimierz Nahorny, Ryszard Poznakowski, Czesław Niemen i inni. Mnóstwo wielkich talentów grało wówczas w Gdańsku. Kiedy na tournée przyjechał tutaj Paul Anka, towarzyszył mu band złożony z muzyków gdańskiej Wyższej Szkoły Muzycznej. Objechali z koncertami całą Polskę. Jakiej to klasy musieli być artyści!
A pan jako student – jak ci muzycy w „Albatrosie” po wojnie – grywał w słynnej kawiarni „Cyganeria” w Gdyni!
Po wielu latach właścicielka tego lokalu, pani Wanda Andrzejewska, opowiadając o jego historii powiedziała: – To było wspaniale miejsce, z klasą, na pianinie grywał sam dyrektor Opery Bałtyckiej! I ja wcale się tego nie wypieram, to piękny punkt w życiorysie młodego muzyka.
Pewnego dnia porzuca pan jednak instrument i wybiera administrowanie kulturą.
Zaczęło się od Wydziału Kultury Trójmiasta w Gdańsku na ulicy Piwnej. Kierownikiem był Stefan Trojanowski, muzyk, ojciec Andrzeja Trojanowskiego, byłego szefa Radia Gdańsk, któremu – notabene – dawałem pierwsze lekcje gry na akordeonie. W 1971 roku zostałem kierownikiem miejskiego wydziału kultury w Sopocie. Do moich licznych obowiązków należała też opieka nad dwójką wybitnych artystów: rzeźbiarzem Stanisławem Horno-Popławskim i malarzem Marianem Mokwą. Obraz Mariana, z którym zaprzyjaźniliśmy się, wisi w naszym domu do dziś. To były też moje początki festiwalu piosenki w Sopocie. Zostałem szefem biura organizacyjnego, ponieważ Sopot przejął organizację imprezy. Zdarzyło mi się też poprowadzić jeden z koncertów, zresztą w znakomitym towarzystwie Lucjana Kydryńskiego i aktorki Teatru Wybrzeże Elżbiety Goetel. Z Sopotu trafiłem do Urzędu Wojewódzkiego, gdzie podlegały mi teatry i szkolnictwo artystyczne. Tak zaczęły się moje kontakty z Operą i Filharmonią Bałtycką… Pamiętam, gdy pierwszy raz, jako urzędnik, poszedłem na rozmowę z ówczesnym dyrektorem opery Tadeuszem Rybowskim. Aż mi się kolana trzęsły, taki byłem stremowany. Czy mogłem wtedy przypuszczać, że niebawem ja, 36-letni facet, zajmę jego miejsce?
Jak to się stało?
Najpierw był Teatr Muzyczny w Gdyni. Legenda tej sceny, dyrektor Danuta Baduszkowa, z którą miałem świetne relacje, wciąż narzekała na nawał pracy, na brak zastępcy, kogoś kto by ja wsparł, kto by jej pomógł. Na wszystkich kręciła nosem. Znaliśmy się dobrze, któregoś dnia wziąłem się na odwagę i spytałem: – A co by pani powiedziała, gdybym ja się do pani zgłosił na to stanowisko? Spojrzała czujnie: – Pan? Przyjęłabym natychmiast. Od jutra. I przyjęła! To był dla mnie bardzo trudny czas, ale niesamowicie inspirujący. Prawdziwy poligon. W zasadzie nie wychodziłem z teatru. Ale dziś mogę powiedzieć, że zarządzania teatrem nauczyłem się od Danuty Baduszkowej. Nauczyła mnie też, że dyrektor teatru musi być na każdym przedstawieniu. Mawiała, że dyrektorem w teatrze należy być, a nie go grać. I jak tę zasadę stosowałem w Operze Bałtyckiej. Czy mi się to udało? Niech to ocenią moi współpracownicy. I publiczność.
Był pan na wszystkim spektaklach?!
Może kilka, z przyczyn obiektywnych, musiałem opuścić. W operze wiedzieli, że gdy w dziewiątym rzędzie nie blikują okulary Starego, to naprawdę coś musiało się stać poważnego… Kiedyś Andrzej Żurowski, znany recenzent, mój szkolny kolega, na Prima Aprilis postanowił mi zrobić mało zabawny dowcip. Graliśmy spektakl dla młodzieży, jeden z tych, na których akurat nie mogłem być. Byłem w domu, gdy telewizja wyemitowała materiał, że...opera się pali! To cud, że nie dostałem zawału. Oczywiście, był to fotomontaż. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy ze zgrzytem opon podjechałem pod budynek opery. Żurowski, wraz z kolegami, już tam na mnie czekał, odmierzali czas, w ile minut stawię się na miejsce…
Sporo razy, jako dyrektor, był pan bliski palpitacji serca?
Sporo, ale najbardziej przeżyłem czas, gdy w 1989 roku, po 13 latach bycia dyrektorem opery usiłowano dokonać zmiany na stanowisku. Okazja była dobra, bo reforma Balcerowicza dotknęła wszystkich, mieliśmy ogromne problemy finansowe. Zlikwidowano fundusz rozwoju kultury. Pewne środowiska wykorzystały ten moment. Wręczono mi wypowiedzenie, bez uzasadnienia zresztą. Jednak nie minęły cztery lata, a poprosili mnie... bym wrócił. Miałem satysfakcję, trzeba przyznać. I tak spędziłem kolejne lata jako szef opery. Razem 28 sezonów! Na 80 lat mojego życia to całkiem sporo…
101 premier!
Ostatnia - „Baron cygański”. Niektórzy mieli mi za złe, że sięgam po lekki repertuar, ale ja zawsze starałem się, by był to przede wszystkim teatr dla publiczności. Dla wszystkich. Nawet Metropolitan Opera raz w roku, i to na sylwestra, wystawia operetkę!
Ale były też za pana dyrekcji spektakle wybitne. Jak „Nabucco”.
Po raz pierwszy zobaczyłem ten spektakl na festiwalu operowym w Bułgarii. Partię Abigail śpiewała Anna Tomowa-Sintow, wtedy wielka, ukochana sopranistka Herberta von Karajana. To było coś niebywałego, ten entuzjazm, ten tłum publiczności… Tak się zachwyciłem, że postanowiłem wystawić to w Gdańsku. Nie wszyscy od razu poznali się na tym wielkim dziele. Ale zawziąłem się. Zaprosiłem do współpracy wybitnych realizatorów. Reżyserował Ryszard Peryt. Andrzej Sadowski robił scenografię. Dyrygował Janusz Przybylski. Na te 101 premier różne były realizacje, ale były też takie, gdzie wszystkie elementy widowiska zagrały razem idealnie. To wlaśnie „Nabucco”. Zagraliśmy je ponad 180 razy w Polsce i za granicą. Po nas ten tytuł miały w repertuarze wszystkie teatry w Polsce. Nic dziwnego, co aria to hit!
Kiedyś Andrzej Żurowski, znany recenzent, mój szkolny kolega, na Prima Aprilis postanowił mi zrobić mało zabawny dowcip. Graliśmy spektakl dla młodzieży, jeden z tych, na których akurat nie mogłem być. Byłem w domu, gdy telewizja wyemitowała materiał, że...opera się pali! To cud, że nie dostałem zawału.
Po raz pierwszy po wojnie udało się panu wprowadzić na gdańską scenę Wagnera.
Na początku lat 80. pierwszym podejściem była próba wystawienia „Latającego Holendra”. Nie spotkało się to z przychylnym podejściem władz. Odpuściliśmy. Ale po 1989 roku wróciliśmy do idei wystawiając premierę „Tannhausera” we współpracy z teatrem w Ingolstadt. Potem pokazaliśmy to dzieło w Operze Leśnej w Sopocie.
Nie lubi pan wydziwiania w operze, prawda?
Jest taki moment w „Fauście” Gounoda – walc, z którym inscenizacyjnie nigdy nie było wiadomo co zrobić. Reżyser Marek Weiss-Grzesiński, który reżyserował to u nas w 2004 roku, wymyślił, by tego walca zagrać w rytmie techno. Nie byłem do końca przekonany, ale przystałem. Na widowni szok! Nie wszystkim się podobało. Wiele osób pytało mnie, dlaczego zgodziłem się na ten eksperyment, a to był mój ukłon w stronę młodej publiczności. Ale, co ciekawe, na jednym z przedstawień była moja, dziś już nieżyjąca, matka, miała wtedy około 90 lat. Pytam ją, co jej się najbardziej w tym „Fauście” podobało. Myślałem, że powie – a była szalenie bogobojna – o scenie pod krzyżem. Ale ją najbardziej zachwycił właśnie ten balet techno! Nikt mi nie chciał uwierzyć… Zabawna była historia z operą „Hrabina” Moniuszki. Czas po stanie wojennym. Solidarność w Gdańsku rzuca hasło, by o wyznaczonej godzinie, wydaje mi się, że była to 21., zapalić w oknach tylko jedną świeczkę. Tymczasem w centrum scenografii „Hrabiny”, scenografii autorstwa Wiktora Zina dodajmy, jest dworek. Między drugim a trzecim aktem wybrzmiewa cudowne solo grupy wiolonczel. W atmosferze tej muzyki właśnie, takie było założenie od początku – wygaszaliśmy światła w dworku, zostawiając tylko... jedną świeczkę w oknie. Jestem na spektaklu. Mija 21., a tu ta świeczka jedna w dworku na scenie mruga...
Przypadek?
Nikt nie uwierzył. Po sali przeszedł szmer… W myślach już wiedziałem siebie idącego na dywanik do komitetu. Ale jakoś nikt się nie czepiał…
Więcej było takich sytuacji?
Kiedy przyjechał na Wybrzeże papież, akurat wystawialiśmy operę o św. Katarzynie Romualda Twardowskiego. Oprawa reklamowa spektaklu, znów przypadek, była w kolorach biało-żółtych. Tym razem musiałem się tłumaczyć… Na dodatek, przy budowie ołtarza papieskiego na Zaspie pracowali też rzemieślnicy z opery. Zasuwali nocami, bez wynagrodzeń, wiedziałem o tym. Była na to moja zgoda. Musiałem tylko dopilnować, by zleceniodawca zapłacił za media i materiały. I po wizycie Jana Pawła II miałem w teatrze kontrolę. Ale do niczego nie mogli się przyczepić.
Które z dzieł operowych pasuje do pana najbardziej?
„Straszny dwór” (śmiech). Tak scharakteryzował mnie Marian Kołodziej rysując moją karykaturę.
W 2007 roku odchodzi pan na emeryturę, po 28 latach. „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem” – to słynne zdanie z filmu Barei w ustach pana żony brzmiałoby wiarygodnie.
Powinna pani spytać, jak ona te wszystkie lata mojego dyrektorowania wytrzymała.
Jak?
Po prostu oboje kochamy muzykę.
Napisz komentarz
Komentarze