Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Człowiek pod gruzami zawalonego domu. Pamiętniki Dariusza Kobzdeja

Dariusz Kobzdej – gdański lekarz, działacz opozycyjny w PRL, jeden z założycieli Ruchu Młodej Polski, ukrywał się od wprowadzenia stanu wojennego do grudnia 1982 roku. W tym czasie prowadził pamiętnik, pisany w formie listów do matki. Po 40 latach od jego powstania, rodzina zmarłego w 1995 r. autora podjęła starania o jego wydanie. Publikujemy fragment tego pamiętnika dotyczący wydarzeń związanych bezpośrednio z wprowadzeniem stanu wojennego, poprzedzony wstępem syna Dariusza Kobzdeja, Piotra.
(fot. archiwum prywatne)

"Czy pamiętasz swojego ojca mamo? Mówiłaś, że rysy jego twarzy giną w mroku Twojej niepamięci. Ale dłonie, dłonie duże, twarde od pługa, chłopskie dłonie. Zrogowaciałe od pracy dla Ciebie zawsze były takie dobre. O nich pamiętasz. Pamięć o rękach to tyle samo, ile pamięć o człowieku, choć rysy jego twarzy pożarł czas".

To fragment pamiętników mojego ojca. Pierwsze wspomnienie z nim związane to mycie rąk, dla lekarza niezmiernie ważna czynność. To jedna z pierwszych rzeczy, której mnie nauczył i pierwsza, którą robił zaraz po przekroczeniu progu mieszkania we Wrzeszczu. Zawsze starannie, pełny precyzji i skupienia namydlał ręce aż po łokcie, a potem zmywał gorącą, parującą wodą – ze starannością, jaką znać może tylko praktykujący lekarz. Dla mnie wówczas kilkuletniego chłopca – wyglądało to jak tajemny rytuał, którego nigdy nie byłem w stanie powtórzyć.

Zdecydowałem się opublikować fragment pamiętników ojca, które powstały tylko dla oczu jego matki. Pamiętniki te w zasadzie mają formę niekończącego się listu syna do matki, a jego główną osią jest potworna niepewność i strach związany z wprowadzeniem stanu wojennego.

Kolejna, 40. rocznica wprowadzenia stanu wojennego oraz przypadającą na dzień 16 grudnia, 26. rocznicą śmierci taty to dobry czas, aby pamiętniki, choć w części, opublikować.

Niepokój obecny w tych pamiętnikach budzi skojarzenia z niepokojem, który odczuwamy, gdy patrzymy na niepewną, niespokojną przyszłość Polski i świata. To dwa różne dziejowe konteksty, ale nigdy nie wiadomo czy podobnego niepokoju nie będą odczuwać pokolenia żyjące w Europie Środkowo-Wschodniej.

Dla mnie, jako syna, te pamiętniki to pewna kontynuacja rodzinnej nici, gdzie nową nitkę trzeba wiązać z pozostałą ze starego kłębka. To obraz życia ojca, ale także narodu i społeczeństwa. To również próba utrwalenia przeszłości i wyrwania jej z mroku ignorancji i zapomnienia; to w końcu opowieść o sercu człowieka czującym presję globalnej politycznej niepewności, w której centrum znalazła się niegdyś Polska.

Czytając te pamiętniki i wyzierający spośród wersów wszechobecny niepokój można zadać sobie pytanie: jak to jest, że można się tak bać? Czy kontemplacja strachu to celowy zabieg literacki? Być może próżna, patetyczna poza? A może dowód wysokiej emocjonalnej wrażliwości ojca? Według mnie ten strach to przede wszystkim wynik wieloletnich prześladowań i represji, których doświadczył Dariusz Kobzdej. To strach, można powiedzieć, genetyczny. Inaczej mówiąc, to „bezsilna świadomość” bycia Polakiem będącym zabawką w rękach heglowskiego ducha dziejów, a także zakodowane w polskim DNA przekonanie o dziejowej powinności przelania krwi w ważnej sprawie. Ojciec miał to wszystko zakodowane w podświadomości. Wychował się w końcu na opowieściach o tragicznych losach lwowskiej rodziny, śmierci swojego dziadka z rąk bolszewickich oprawców. Splot tych okoliczności oraz jego wczesne – bo już licealne – zaangażowanie niepodległościowe prowadziło do serii prześladowań, zakończonych nierzadko pobiciem, uwięzieniem, represją najbliższych. W pierwszych akapitach pamiętnika pojawia się taki właśnie ból – wywołany losem siostry internowanej w pierwszych dniach stanu wojennego. Do internowania doszło w rewanżu za nieodnalezienie ojca, który w tym czasie ukrywał się na Kaszubach. Tej sytuacji rezonuje tragiczny i powszechny wśród opozycjonistów dylemat, a może pokusa tego okresu – poświęcić się ojczyźnie i walce o niepodległość czy ułożyć sobie w miarę spokojne życie rodzinne? Jak napisał kiedyś do mamy: Jeżeli mam wybierać pomiędzy Twoją miłością a moją wolnością, to wybieram to pierwsze. Wcale łatwo nie przychodzi mi pisanie tych słów.

Kto z nas dzisiaj może zrozumieć podobne rozterki?

Czytając dziś ten pamiętnik ojca, przesiąknięty obawą przed śmiercią ciała i śmiercią ducha – a więc narodową klęską – dochodzę do wniosku, iż jest on jednocześnie jego testamentem.

Piotr Kobzdej

(fot. archiwum prywatne)

Fragment niepublikowanych pamiętników Dariusza Kobzdeja

Wiesz Mamo, piszę ten list tylko dla Ciebie. Pragnę zawrzeć w słowie to samo tą treść, tylko i aż, która jest w pocałunku dziecka i Matki jego. To dla Ciebie ode mnie mój pocałunek i moja modlitwa. Wybacz, że tak późno otrzymasz słowo moje, które tak Ci potrzebne dzisiaj, teraz w tej ciężkiej chwili. To miejsce, w którym powstaje ten list nazywa się ból. Mój ból, Twoje Cierpienie. To miłość i cierpienie tych wszystkich matek i ich dzieci, które utraciły siebie nawzajem, tych wszystkich rozdzielonych przemocą rodzin polskich. Miejsce, w którym tworzę moją modlitwę to serce moje i moja Ojczyzna. Tyle utraciłem, utraciłaś Ty, zabrano innym. Gdy będziesz czytała ten list nie płacz.

Po Sierpniu przyszedł strach, irracjonalny strach. Po Sierpniu już nie ma potrzeby wygadania się, która wyganiała mnie z domu, nie pozwalając wrócić przed północą. Nie wiem, czy pamiętasz jak bardzo bałem się snu... Zegarek leżał przy mojej głowie, buty jak w namiocie- tak, aby jak najszybciej można je było ubrać, spodnie, koszula płaszcz - wszystko w jednym miejscu... Gdy zasypiałem, już byłem ścigany, czułem się ścigany przez 16 miesięcy fałszywej, pozornej wolności. Bałem się powrotu przed północą do własnego domu, bo tkwiła we mnie ta pewność, że wywalą kiedyś drzwi i porwą mnie i ukradną najcenniejszy dar – wolność. Ty wiedziałaś o tym, ale sądziłaś, że to moje dziwactwa. Może tak było... Codziennie, gdy wracałem ze szpitala do domu, rozglądałem czy nie czekają na mnie. Modliłem się idąc do pracy i z niej wracając o zachowanie wolności i ratunek przed tym piekłem, które teraz trwa. Wiem mamo, że czujesz to, co mówię, że mimo niedoskonałości słów moich zrozumiesz i wybaczysz. Przez ostatni rok więcej mieszkałem w szpitalu niż w domu. W swojej dyżurce czułem się bezpieczny. Jeżeli nie miałem problemu do rozwiązania z chorymi, to godzinami słuchałem radia, licząc na to, że mnie ostrzeże. To był fałszywy przyjaciel. Spóźnił się wiele godzin zanim głosem śmierci obwieścił panowanie przemocy, nienawiści, strachu. Byłem wtedy na ulicy, odarty ze wszystkiego, co ludzkie, ścigany, cudem uratowany. Podszedł do mnie jakiś człowiek i zapytał: - Słyszał pan...?

Tak słyszałem krzyk bezgłośny, niemoc. Wszystko się zawaliło. Jedna noc wystarczyła. Nie wiedziałem, jak was zawiadomić, ostrzec. To już był ranek mamo. A ja słyszałem wokół śmiech niektórych i słowa: „skończyło się tak jak się zaczęło” i… obojętność. Czułem, że stanę się zakładnikiem. Nie wiedziałem, gdzie, u kogo byliście tej strasznej nocy.

Słyszałem później, że gdy 13 w nocy wyprowadzano siostrę z domu, nie mogłaś się z tym pogodzić. Chciałaś być z nią, siebie za nią oddać. Chciałaś wsiąść do samochodu. To było straszne. Była noc i padał śnieg. Mówili mi, że zwierzę wydało rozkaz: „Wyrzuć tę starą z samochodu” i wypchnęli Ciebie, a Ty upadłaś na ziemię. To była najstraszniejsza wieść, jaką wtedy otrzymałem. Nie płakałem, nie mogłem płakać. Oduczyli mnie tego. Czułem się ogłuszony - szum w głowie i wata w uszach. Chyba poczucie bezsilności. Wyobraziłem sobie wtedy Ojca. Bałem się odezwać, bo nie wiedziałem, czy mnie winicie za niezasłużone cierpienie mojej siostry. Tak rzadko ostatnio byliśmy razem.

Znalazłem się jak człowiek pod gruzami zawalonego domu. Taką ofiarę ogarnia ciemność i strach - ten najstraszniejszy rodzaj lęku, biorącego początek w plexus solaris [splot słoneczny – red.], powodującego dreszcze, szczękanie zębami, zimny pot, rozszerzenie źrenic. Nie mogłem jeść przez trzy dni. Nawet nie mogłem palić papierosów. Później przyszła apatia. Godzinami siedziałem bezczynnie. Myśli jak rumaki rozszalałe krążyły w mojej głowie lub terkotały jak wodny młyn. Nocą zza okna patrzyłem się w gwiazdę migoczącą jaśniej niż inne, czerwono niebiesko złotym światłem. Taka sama gwiazda jest w koronie tego wizerunku, który towarzyszy mi od początku tej drogi, którą idę do domu mego. To wizerunek Matki, do której się modlę.

Na początku nie wiedziałem nic. To, co docierało do mnie, było jak zwodniczy cień, jakaś wieść, czasami błysk nadziei, niekiedy rozpacz i strach przekazywane z ust do ust, rosnące jak demon rosnąć może. Minął i ten stan. Wróciła chłodna ocena sytuacji, zainteresowanie otoczeniem. Ból jednak powraca tu na wygnaniu, nasila się czasami a ja czuję jakby ktoś usiłował wbijać sztylet w me piersi.

Od samego początku nie byłem sam. To, czego doświadczyłem jest odmianą miłości. Zawsze czekała na mnie pomocna dłoń, zawsze ktoś wyciągał mnie z otchłani. To jakaś piękna prawidłowość, że wszędzie, gdzie jestem czeka na mnie pomocna dłoń Matki, którą mogę chwycić jak zagubione w tłumie dziecko, dłoń, która gładzi moje rozpalone myślą czoło, kojąca twoją dłoń mamo. Tam, gdzie jestem, tam zawsze gości miłość, zrozumienie, na pewno więcej: miłosierdzie i wyrozumiałość. W ciągu kilku godzin tej strasznej nocy stałem się nędzarzem, nie dość, że utraciłem dom, rodzinę, pracę, zawód, to w kieszeni miałem zaledwie kilka groszy. Zachowałem jednak to, co najważniejsze – Wolność. To był cud Matki mojej i dar największy i jedyny w swej istocie, dar będący istotą człowieczeństwa. Dziękować to za mało, za to trzeba się modlić dziękując. W pewnym momencie pojawiło się we mnie to uczucie, że jestem jednak bogaczem, pomimo tego, że kiedyś, jako doktor - taki miałem tytuł, którym gardziłem, który zaczął denerwować mnie szczególnie po tych 3 miesiącach więzienia wiosną 1980 r. Tam, dla każdego bandziora byłem po prostu „ty”, co gorsza byłem tylko „ty” dla tych, którzy mnie tam pilnowali. To była największa nędza mojego życia. Powracała do mnie zawsze, wtedy, gdy żyłem w warunkach pozoru wolności, który tak mnie przygważdżał.

Kto mogąc wybrać wybrał zamiast domu, Gniazdo na skałach orła… – tak powinienem powiedzieć i dodać - miast domu rodzinnego napisano tak na grobie pewnej matki i jej drogiego syna, którego serce złożono obok, na znak wierności. Tylko, kto może wiedzieć, ile tułaczki, męki, rozstania, ile cierpienia jest w tych słowach Tylko ty matko wiesz jak straszna treść kryje się za tymi słowami. Ile długich chwil czekania, ile lęku o dziecko. Wielka tułaczka, wieczna walka, z drobnymi nieraz przeciwnościami losu urastającymi niekiedy do monstrualnych wymiarów, ile goryczy, rozczarowań i chłodu więzienia. Więcej jest tu monotonii niż w życiu najbardziej przeciętnego z przeciętnych, „szarych” ludzi.

Moje ideały to nie jest pomyłka, to nie „miedź brzęcząca ani cymbał brzmiący”.. Jest coś więcej niż tylko rodzina. Teraz dopiero mogę się o tym przekonać, bo dopiero teraz spotkałem się z taką wielkością matczynych uczuć, że czuję się prawie dzieckiem Narodu, ja niegdyś doktor, dzisiaj prawie żebrak, na łasce ludzkiego miłosierdzia i ludzkiej miłości.

Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama