Jechaliśmy zatłoczonym pociągiem z Poznania wiele godzin, z mamą i moimi dwoma starszymi braćmi – opowiada Jacek Krenz. – Mama wiozła ze sobą tobołki, a w nich wszystkie potrzebne rzeczy, nocnik, garnki i patelnia, jakaś grzałka czy maszynka elektryczna, a nawet pościel i ręczniki. Kiedy przyjechaliśmy tam pierwszy raz, miałem kilka tygodni i spałem w wiklinowym koszyku, który mama postawiła na półce z bagażami.
Grajdołking
Warunki bytowe na miejscu były spartańskie: jedna izba, w której poza sezonem mieszkali gospodarze, na letnie miesiące przenosząc się na stryszek. Trzy albo cztery łóżka, miednica na stojaku i dzbanek z wodą. Wychodek na podwórku. Za to słońce, morze i plaża były za darmo, a jedzenie – za grosze.
– Rybacy, u których mieszkaliśmy, każdego dnia o czwartej rano wyruszali na połów i na obiad przynosili świeże ryby. Jadło się flądry, śledzie, a jak był sezon, to i węgorz pojawiał się na patelni. Tylko dorsza nikt nie jadł, karmiło się nim norki, które hodowali miejscowi. Było go tak dużo, że go nie szanowano – wspomina Jacek Krenz.
No i była plaża!
Wtedy obowiązywała inna moda, którą rzeczywiście moglibyśmy nazwać „królestwem grajdołków”. Każda plażująca rodzina wykopywała własny grajdoł. Były to solidne twierdze, przypisywane do swoich „właścicieli” na całe lato. Bo wtedy nad morzem spędzało się całe wakacje, od 24 czerwca niemal do 1 września. Było dość czasu, by zarówno grajdoł, jak i sama Jastarnia stały się „domem”.
Tym bardziej swojskim, że Jastarnia była wówczas trzykrotnie mniejsza niż jest obecnie.
Letnicy dzielili się na stałych, którzy przyjeżdżali co roku na całe lato, i tych pojawiających się okazyjnie. Na stacji czekały żony rybaków, oferujące wolne pokoje. A w krzakach nieopodal czatowali miejscowi chłopcy. Jak wyczuli, że przyjezdni, zwłaszcza ci ze stolicy, za bardzo się „sadzą na kogoś ważniejszego”, za pomocą pięści pokazywali im, gdzie jest ich miejsce.
– Nasza rodzina należała do tych „regularnych”, byliśmy traktowani jak swoi.
Co roku plażowaliśmy w tym samym miejscu – opowiada Jacek Krenz. – A wokół nas, zawsze w tej samej konfiguracji, rozkładały się rodziny Borysowiczów i Kołaczów z Radomia, i pani Starczewska, mama mojego przyjaciela Krzysztofa. Plażowa etykieta zabraniała zajmowania cudzych grajdołków. Jednak nie wszyscy znali te reguły. Były w Jastarni dwa domy wczasowe, do których przyjeżdżali goście z NRD. I zdarzyło się, że jeden z nich nie tylko samowolnie zajął cudzy grajdoł, to jeszcze, mimo zdecydowanej interwencji, nie chciał go opuścić. W efekcie niefortunnego przybysza wyniesiono na kocu do morza, przy akompaniamencie dziecięcych okrzyków: „Hitler kaput!”
Wiele z tamtych znajomości i przyjaźni przetrwało do dzisiaj. Kiedy kilkanaście lat temu córka Jacka Krenza wychodziła za mąż, na weselnym stole serwowano świeżo uwędzone węgorze, dostarczone przez dawnego znajomego z Półwyspu.
Dlaczego Françoise, a nie Franciszka?
Miejscowość miała szczęście: nie doznała zniszczeń wojennych. Ocalał wspaniały Dom Zdrojowy, zbudowany w 1939 r., tuż przed wybuchem wojny. Przetrwało też kino „Żeglarz”, działające zresztą do dziś, prawdziwa legenda i jedno z tych miejsc, gdzie zachował się genius loci. W czasie wojny jedno i drugie służyło stacjonującym tam wojskom niemieckim.
Ale o tym, co działo się w tym czasie z ludźmi na Półwyspie, nie rozmawiało się wówczas głośno. O przymusowych wcieleniach do Wehrmachtu i Kriegsmarine i dramatycznych wojennych losach tutejszych mężczyzn, i jak to się stało, że niektórzy z nich byli inwalidami Jacek Krenz dowiedział się dopiero znacznie później.
– Wtedy nie drążyliśmy takich tematów, wakacje to nie czas by rozmyślać o wojnie i związanych z nią dramatach. Poza tym, młodzi ludzie nie są skłonni do refleksji, wolą działać spontanicznie i beztrosko. Nie zastanawialiśmy się, na przykład, dlaczego córka miejscowych sąsiadów ma na imię nie Franciszka, a Françoise. A z jej imieniem wiązała się właśnie taka historia – wojenna i romantyczna zarazem – wcielenia jej ojca do Wehrmachtu, dezercji z armii stacjonującej we Francji i miłości do francuskiej dziewczyny, która po wojnie przyjechała za nim do Polski.
Fajf za pięć złotych kontra pięć razy większy Dom Zdrojowy
W swojej książce Jacek Krenz przywołuje miejsca, ludzi, obyczaje, które odeszły lub nieuchronnie odchodzą w przeszłość.
– Teraz wypoczynek na polskim wybrzeżu wygląda zdecydowanie inaczej. Niedawno odwiedziłem Dom Zdrojowy. Oczywiście ubolewam, że ten dawny, wspaniałe dzieło polskiego modernizmu okresu międzywojnia, został zastąpiony nowym, wprawdzie bardziej użytecznym, bo pięć razy większym, ale zaprojektowanym tak, jakby zupełnie „nie słuchał” tego miejsca, tego krajobrazu i lokalnego nastroju. Także w sensie społecznym. Z tego dawnego Domu Zdrojowego korzystać mógł każdy. Za 5 złotych wchodziło się na fajf, a na dancing kupowało się bilet z tak zwaną „konsumpcją”. I nie były to wygórowane ceny. Każdego było stać na rozrywkę. A my? Wiadomo, jak nie mieliśmy pieniędzy, to wchodziliśmy przez okienko w toalecie na poziomie piwnic. I tańczyliśmy do świtu, a potem wędrowaliśmy na plażę i czekaliśmy na wschód słońca.
Ale i w PRL były miejsca mniej i bardziej elitarne. W pobliskiej Juracie zawsze było drożej niż w Jastarni i bywała tam elita kulturalna: Gustaw Holoubek, Ewa Wiśniewska, Bogumił Kobiela, Andrzej Łapicki, Wojciech Młynarski, Małgorzata Braunek. A także sportowcy. W pamięci Jacka Krenza szczególnie zapisał się Andrzej Badeński, czterystumetrowiec, medalista olimpijski z Tokio. A jeszcze bardziej jego kabriolet.
Wolność architekta
Po ukończeniu studiów na Politechnice Gdańskiej, Jacek Krenz, choć miał blisko z Gdańska, przez szereg lat do Jastarni nie zaglądał. Pewnie dlatego, że znalazł swoje nowe miejsce na ziemi – kolonię artystów we Wdzydzach Kiszewskich. Pod koniec minionego wieku, burmistrz Jastarni (która w latach 70. z wioski awansowała do rangi miasta) zaprosił grupę architektów, w tym Jacka Krenza, do debaty na temat kierunku, w jakim powinno się rozwijać miasto, w którym rocznie składano wówczas setki wniosków o pozwolenie na budowę.
– Zaproponowałem, by kontynuować charakter wioski rybackiej. Przypomniałem stworzony jeszcze przed wojną model zabudowy dla Jastarni: rybackie domy, proste w formie, trochę w nadmorskim dworkowym stylu, z facjatką od frontu, za którą miał się mieścić dodatkowy pokój dla letników. Spotkało się to jednak z krytyką moich kolegów. Ograniczałoby to wolność architekta. Ta wolność pociągnęła za sobą zmiany w estetyce. To było nieuniknione. Na szczęście, Wojciech Peszkowski, który został członkiem Komisji Architektury i Urbanistyki, zdołał kilka miejsc uratować, a nawet podkreślić ich szczególny charakter. Tak jest w przypadku placu pod kasztanem, przy którym przez lata mieszkaliśmy, placu św. Rozalii oraz księżówki przy kościele. To przykłady szlachetnego, kontrolowanego programu organizacji przestrzeni publicznej. A chociaż dominuje kierunek rozwoju sterowany pieniędzmi, to ma to też swoje przyjemne strony, bo pojawiły się kawiarnie, restauracje i małe pensjonaty, których wcześniej tam brakowało.
Akwarelowe spojrzenie
Jacek Krenz zaczął spisywać wakacyjne wspomnienia namówiony przez dzieci, które lubiły jego opowieści z tamtych czasów. To, co napisał, wrzucał na Facebooka, gdzie spotykało się to z żywym odzewem i dużą liczbą polubień. Znajomi pisali, że warto to jeszcze rozbudować, tak żeby ta historia stała się nie tylko jego wspomnieniem, ale obrazem tamtych czasów. I żeby to wydać – najlepiej w wydawnictwie Region.
Książka została zaaprobowana i wtedy Jacek Krenz niespodziewanie postanowił się wycofać.
– Zacząłem studiować historię Kaszubów i uznałem, że to, co napisałem, ma się nijak do jakże trudnych i dramatycznych dziejów Półwyspu. Poczułem zawstydzenie, że to tylko powierzchowne, wakacyjne spojrzenie młodego chłopaka. Na szczęście, szef wydawnictwa, Jarosław Ellwart, przekonał mnie, że taki obraz tamtego życia też jest potrzebny.
„Mamy książki historyczne, ale takiej jak ta, nie mamy” – argumentował – na szczęście – skutecznie.
– Opisałem bezpośredni, spontaniczny obraz świata tamtego młodego człowieka, którym byłem wtedy. Ludzie w moim wieku doświadczeni życiem, obarczeni tzw. mądrością życiową, chcąc uniknąć naiwności, zatracają czasem świeżość spojrzenia. A ja uważam, że na takiej bezpośredniości możemy tylko zyskać. W tej chwili zresztą ta tendencja, mindfulness, zaczyna być popularna. Żyje się z uwagą obserwując chwilę, która zaraz przeminie. My wtedy żyliśmy w kategoriach: być, a nie mieć. Z krytyką spotykali się ci, których uważaliśmy za materialistów. Oczywiście można powiedzieć, że to było prostsze, bo świat był wówczas łatwiejszy do objęcia. Jak pokój dziecinny. Dziś, kiedy wchodzimy do tamtego pokoju naszego dzieciństwa, patrzymy z niedowierzaniem: to na pewno to? On naprawdę był taki mały? Być może tak inne spojrzenie jest nam potrzebne. Na pewno jest potrzebne w kategoriach twórczych. Mówię to jako osoba przez całe życie związana z architekturą i malarstwem. Akwarela zwłaszcza wymaga lekkości, świeżości, spontanicznego zanotowania obrazu świata. Architekturę traktuję podobnie. Cenię w niej prostotę. Pewnie dlatego uznałem, że może warto to akwarelowe spojrzenie na życie pokazać w takiej książce.
Jacek Krenz, „Latem w Jastarni”, wyd. Region, Gdańsk 2022
Napisz komentarz
Komentarze