Spotkaliśmy się przed dwoma laty w gdyńskim mieszkaniu Sylwestra Sobkowiaka. Z pasją opowiadał o życiu w Gdyni. Jej tajemnicach, ludziach, ulicach. Pokazywał cenne dla osób, interesujących się historia miasta, zdjęcia. Umówiłam się na kolejne spotkanie, ale pandemia pokrzyżowała plany. Jak się okazuje - na zawsze. Sylwester Sobkowiak zmarł w sobotę 4 grudnia, w wieku 94 lat.
- Wydawało się, że jeszcze długo będzie z nami - mówi występująca w imieniu rodziny pana Sylwestra, Lucyna Pałkowska. - Po pierwszym szczepieniu na covid miał poważną operację w kwietniu, ale dobrze z niej wyszedł. Potem poradził sobie z covidem. Był w dobrej formie, miał sporo planów. Niestety, na covid nałożyła się grypa. Tydzień leżał w szpitalu, zmarł w ostatnią sobotę.
Losy Sylwestra Sobkowiaka z Gdynią splotły się w 1932 roku, gdy jako pięciolatek przyjechał z rodziną do powstającego miasta z matką i dwiema starszymi siostrami. Czekał na nich ojciec, ciężko pracujący fizycznie. Niedługo później ojciec zmarł i rodzina została sama. Nie stać ich było na wiele, zamieszkali na terenie dzisiejszych Działek Leśnych, w dzielnicy biedy zwanej Budapesztem. Mały Sylwek pomagał w utrzymaniu domu, sprzedawał gazety, zbierał bursztyn. Chodził do "dwójki", szkoły podstawowej przy ulicy Wolności. Zaprzyjaźnił się z braćmi Śmierzchalskimi, w tym z Alfonsem, późniejszym komendantem legendarnego Tajnego Hufca Harcerzy Gdyńskich.
- Jako dziecko pokochałem kino - wspominał.- Znałem wszystkie gdyńskie kina: Lido, Czarodziejkę, Morskie Oko, Bajkę, otwartą tuż przed wojną Warszawę. Zamiast chodzić do szkoły, wolałem wkradać się na seanse.
Skąd brał pieniądze na bilety? W porcie nie było chłodni i zdarzało się, że egzotyczne owoce przywiezione na pokładach statków nie nadawały się do sprzedaży. Dzieciaki wiedziały, że część zepsutych owoców ładowano na wozy i wieziono na wysypisko na Witomino. Chłopcy wskakiwali na pakę, zrzucali skrzynie i sprzedawali potem pomarańcze, cytryny i banany po okazyjnej cenie.
W czasie wojny musieli zamieszkać w Orłowie.Uniknęli wywózki, bo Niemcom brakowało rąk do pracy. Trzynastoletni Sylwek został skierowany do fabryki części do samolotów w Redłowie, powiązanej z lotniskiem w Rumi, gdzie pracowali polscy i rosyjscy jeńcy.
Cudem uniknął śmierci podczas wielkich bombardowań miasta, nie zginął - jak jego przyjaciel, z broni radzieckich żołnierzy. Przyjaciel nie chciał oddać "wyzwolicielowi" swetra..
Pan Sylwester nie opowie już szczegółów swoich powojennych losów, kiedy to do połowy lat 70. XX wieku pracował jako gdyński taksówkarz. Znał każdą ulicę miasta, wspominał o zbożu porastającym ulicę Władysława IV i o barakach na Obłużu. A przede wszystkim o barwnym, nocnym życiu portowego miasta. Panienkach wysiadujących w Oazie przy ul. Portowej, Morskim Oku, Palomie, Kapitańskim. O przygodach zagranicznych marynarzy i ostrej walce konkurencyjnej między taksówkarzami i bandyckich napadach na nich, po których niejednego kolegę musiał odprowadzać na witomiński cmentarz.
W 1997 roku odeszła żona pana Sylwestra, Jadwiga. Rok później starszy syn, Andrzej. Jednak Sylwester Sobkowiak nie zamknął się w czterech ścianach. Zaczął udzielać się społecznie w w gdyńskim Cechu Rzemiosła.
Niektórzy zapamiętali starszego pana, który regularnie spacerował po Bulwarze i z chęcią opowiadał wszystkim zainteresowanym o Gdyni. Tej dawnej, przedwojennej, tej z czasów wojny i tej obecnej. Powtarzał, że z miłości do tego miasta trudno się wyleczyć.
- Zapraszał rodzinę do ulubionej kawiarni przy Teatrze Muzycznym, gdzie snuł wspomnienia - mówi Lucyna Pałkowska. - Często pojawiały się w nich nowe, nieznane fakty. W swoim albumie miał zdjęcia, pokazujące miasto, chętnie o nich mówił.
Wraz ze śmiercią Sylwestra Sobkowiaka odchodzi kolejny fragment gdyńskiej historii, zapisanej w ludzkiej pamięci. Sylwester Sobkowiak zostanie pochowany w na Cmentarzu Witomińskim w najbliższy piątek, 10 grudnia.
Napisz komentarz
Komentarze