Dlaczego 4 czerwca 1989 roku nie było pana na listach solidarnościowych kandydatów do parlamentu?
8 kwietnia 1989 roku na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego przestawiłem koncepcję stworzenia sojuszu Solidarności i innych istniejących już wtedy środowisk opozycyjnych, oczywiście tych, które popierały idę Okrągłego Stołu. Uważałem, że wciągnięcie ich przedstawicieli na listy wyborcze przyspieszy proces tworzenia spluralizowanej sceny politycznej po naszej stronie, a także pomoże w jakiejś mierze rozładować rosnące napięcia, które przewidywałem w obozie solidarnościowym. Za moją propozycją opowiedziało się wtedy 19 osób, m.in. Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski, Adam Strzembosz, Jan Rokita czy Jacek Bartyzel. 66 głosami zwyciężyła jednak propozycja prezydium: Lecha Wałęsy i władz Solidarności, by to Komitety Obywatelskie opracowały listy kandydatów. Wobec tego doszedłem do wniosku, że jeśli koncepcja wyłaniania kandydatów mi się nie podoba, to sam nie powinienem w tych wyborach startować. Co nie znaczy, że nie poparłem kandydatów Komitetu Obywatelskiego. 4 czerwca oczywiście na nich głosowałem. Podobnie jak ja postąpił zresztą Tadeusz Mazowiecki, który też nie startował, co oczywiście dla Solidarności miało bez porównania większe znaczenie, bowiem był on jednym z głównych strategów związku, szczególnie przy Okrągłym Stole.
A kto wymyślił, że Wałęsa nie powinien kandydować na posła?
Myślę, że to była jego własna decyzja i to decyzja bardzo rozsądna. Wałęsa był przywódcą Solidarności, wartością samą w sobie. A figurę numer jeden się chroni. Kandydowanie natomiast to był eksperyment, który nie wiadomo jak mógł się potoczyć. Zresztą Wałęsa nawet nie będąc posłem, mógł w sierpniu 1989 zostać premierem, gdyby chciał. Ale nie chciał, bo uważał, że musi pozostać w sytuacji człowieka wolnego, niemającego jakiegoś negatywnego bagażu, który może wynikać z pertraktacji z władzami, wejścia do rządu czy nawet stanięcia na jego czele. Pamiętam, jak – bodaj we wrześniu czy październiku 1989 – w swoim mieszkaniu mówił mi, że będzie traktował rządy jak zderzaki, „bo pan Tadeusz się zmęczy, więc musi być następny”. Wałęsa pozostał zatem, że tak powiem, w rezerwie, zachowując sobie pole manewru.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Wybory 4 czerwca nie były w pełni demokratyczne, bo prawdziwa rywalizacja toczyła się o 161 na 460 miejsc w Sejmie
Myślał już wtedy o prezydenturze?
Wtedy jeszcze nie. Wydaje się - tutaj powołam się na książkę Jarka Kurskiego „Wódz” – że te ambicje obudził w nim fakt, iż Vaclav Havel został prezydentem Czechosłowacji. To był przełom 1989 i 1990 roku.
Dzisiaj myślimy o wybranych 4 czerwca 1989 r. posłach i posłankach, jako o przyszłym zapleczu rządu Mazowieckiego. Wtedy jednak zakładano, że to będzie sejmowa opozycja.
Oczywiście! W czasie Okrągłego Stołu większość uczestników ze strony solidarnościowej traktowała start do Sejmu wręcz jako ofiarę, którą trzeba złożyć do osiągnięcia głównego celu, czyli legalizacji Solidarności. Choć byli i tacy, którzy podkreślali, że to jest jednak jakaś szansa, bo z trybuny sejmowej będzie można się komunikować ze społeczeństwem. Historia biegła jednak tak szybko, że wkrótce okazało się, że mniej ważny jest powrót Solidarności, która – choć odegrała istotną polityczną rolę, w tamtym czasie niewątpliwie pozytywną, nigdy już nie odzyskała dawnej masowości i znaczenia. Trwałym sukcesem było natomiast uzyskanie reprezentacji parlamentarnej i doprowadzenie do plebiscytu, jakim były wybory 4 czerwca. To jest największe zwycięstwo Okrągłego Stołu.
Czy można powiedzieć, że wśród opozycyjnych uczestników Okrągłego Stołu panowała cicha akceptacja tego, że po wyborach to generał Jaruzelski zostanie prezydentem?
Było to traktowane jako coś nieuchronnego – trudna cena za powrót Solidarności i daleko posuniętą liberalizację systemu. Umowa była tak skonstruowana, że w ręce prezydenta wybieranego na sześć lat złożono olbrzymią władzę. Były zapisy mówiące, że prezydent stosunkowo łatwo może rozwiązać Sejm, jeśli ten utrudnia mu sprawowanie jego konstytucyjnych obowiązków. A opozycja zyskiwała przede wszystkim powrót legalnej Solidarności, NZS-u, możliwość zakładania stowarzyszeń. Pojawiła się w jakiejś mierze wolna prasa, nastąpiły zmiany w sądownictwie, m. in. wymyślono wtedy Krajowa Radę Sądownictwa w kształcie, który właśnie został zniszczony pod rządami Prawa i Sprawiedliwości. Można więc powiedzieć, że zyskaliśmy instrumenty działania na rzecz dalszych zmian idących w kierunku wolności, a być może pełnej niepodległości. Zakładano jednak, że to będzie długi proces.
POLECAMY TAKŻE: Nie 11 listopada, a 4 czerwca powinien być głównym świętem państwowym
Wybory to gruntownie przyspieszyły.
Jaruzelski powiedział potem: przegraliśmy przez własną głupotę. Miał na myśli zadziwiającą nieporadność, jaką wykazał się jego obóz. Nie byli w stanie skoordynować i poprowadzić logicznej kampanii wyborczej. O ile Solidarność na każde wolne miejsce na liście wskazywała tylko jednego kandydata, tak u nich po kilku kandydatów rywalizowało ze sobą o ten sam mandat, co miało szczególnie negatywne konsekwencje przy wyborze senatorów. Potwierdziła się teza, którą postawił de Tocqueville w książce „Dawny ustrój i rewolucja” napisanej w połowie XIX wieku: dla systemu despotycznego najtrudniejszy ten moment, kiedy się reformuje, przestają działać dotychczasowe mechanizmy, oparte o strach i wymuszanie konformizmu. A tutaj stało się coś zupełnie niesamowitego: dotychczasowi opozycjoniści mogli działać w sposób jawny, mieli swoje okienko w telewizji, gdzie Jacek Fedorowicz zachęcał, żeby skreślać listę krajową. Była duża pokusa dla społeczeństwa, żeby powiedzieć, co się rzeczywiście myśli o tej władzy. Jednym słowem wybory przekształciły się w plebiscyt i ten plebiscyt okazał wielkim sukcesem Solidarności. Z jedną rysą, czyli frekwencją 62 proc. Ponad jedna trzecia wyborców nie uznała za stosowne pofatygować się do urn.
Nie wierzyli, że polityka ma jakiś wpływ na ich życie.
To też, ale myślę, że kluczowa była przegrana Solidarności w 1981 roku. Mówię o stanie wojennym. To było traumatyczne doświadczenie. Karol Modzelewski w autobiografii „Zajeździmy kobyłę historii. Wyznania poobijanego jeźdźca” napisał, że wtedy zabito nadzieję bardzo wielkiej części społeczeństwa. Również ojciec Ludwik Wiśniewski dosyć często nawiązywał do tego momentu, mówiąc, że to już jest jednak inna skala, że tamten okres euforii pierwszej Solidarności już nie wrócił. W efekcie wiele osób nie poszło na wybory, bo nie wierzyło, że coś naprawdę da się zrobić, że mogą mieć wpływ na losy kraju. Choć byli i tacy, którzy uznali, że te wybory nie są w pełni demokratyczne i przyjęli postawę radykalnej odmowy. Tak postąpił Wiesław Chrzanowski. Również Bronisław Komorowski wtedy nie głosował.
Rozmiar wygranej Solidarności zaskoczył, ale – przez tę kontaktowość Sejmu – nie bardzo było wiadomo, jak to zwycięstwo wykorzystać.
Pierwsze tygodnie po wyborach to jest czas niezwykle ostrożnego działania Solidarności. To jest właściwie postawa defensywna, prawie przepraszanie, że wygraliśmy. Ja na pewno bym nie potępiał tej ostrożności. Była to sytuacja absolutnie nowa. Dziś wiemy, że Związek Radziecki by nie interweniował, że aparat władzy po wyborach miał przetrącony kręgosłup. Ale to wszystko było jednak tylko siedem i pół roku po tym, jak wielki i pewny siebie związek Solidarność, został ciągu jednej nocy rozbrojony i to bez konieczności radzieckiej interwencji. Pamiętano też, że przeciwnika nie należy zapędzać narożnik, z którego nie ma innego wyjścia niż atak. Nie znaliśmy tez granic tolerancji Związku Radzieckiego. Historia nie jest zdeterminowana. W tym samym przecież czasie, tego samego dnia, kiedy tutaj świętowaliśmy zwycięstwo Solidarności, w Pekinie historia potoczyła się zupełnie w przeciwnym kierunku. Rozbudzone po wyraźnych zmianach ekonomicznych aspiracje demokratyczne, skończyły się masakrą na placu Niebiańskiego Spokoju.
Jaruzelski nie wykorzystał tych wszystkich prerogatyw, jakie mu dawała konstytucja.
Tak. Trzeba sobie powiedzieć, że Jaruzelski został prezydentem z łaski Solidarności, z łaski Komitetu Obywatelskiego. Są świadectwa ludzi, których Andrzej Wielowiejski namawiał, by nie przychodzili na głosowanie albo wstrzymali się od głosu. Także ówczesny ambasador Stanów Zjednoczonych bardzo wyraźnie zachęcał, by umożliwić wybór Jaruzelskiego, uznając, że jest on w pewien sposób gwarantem, że dalsze zmiany będą przebiegały bezpiecznie. Najlepiej chyba opisuje to Michnik, który mówił, że sam głosował przeciwko Jaruzelskiemu, ale odetchnął z ulgą, kiedy ten został wybrany. Kiedy widziałem, jak Jaruzelski składa przysięgę przed marszałkiem Kozakiewiczem, miałem wrażenie, że to jest człowiek, który wie, że przegrał swoją polityczną partię. Być może dlatego nie próbował wykorzystać swoich dużych prezydenckich uprawnień. To Mazowiecki był architektem polityki prowadzonej wówczas, a Jaruzelski mu w tym nie przeszkadzał.
WARTO PRZECZYTAĆ: Od Okrągłego Stołu do rządu Mazowieckiego. Pięć miesięcy, które wstrząsnęły historią Polski
Poddał się?
On był człowiekiem, którego ukształtował lęk przed Związkiem Radzieckim i dopóki wierzył, że ten cień Związku Radzieckiego naprawdę nad Polską rozpostarty, nie był w stanie mu się przeciwstawić.
Kisiel napisał o nim, że to człowiek „bojowy”. To znaczy boi się, i wie, czego się bać, bo przeżył dużo.
Myślę, że to jest prawda. Kiedy jednak zobaczył, że sytuacja wygląda inaczej, że Gorbaczow traktuje go trochę jak jedynego partnera wśród przywódców „bratnich państw”, jako kogoś, kto wręcz może mu doradzać – wtedy odżył. Mniej więcej od 1986 roku w Polsce zauważalna była wyraźna liberalizacja. Przestali zamykać, działalność opozycyjna była właściwie tolerowana, brak było tylko gotowości władzy do postawienia kropki nad i – zgody na powrót Solidarności. To się przełamuje na przełomie 88 i 89 roku. Nie można mówić, że to Jaruzelski jest twórcą tych zmian, co niektórzy usiłują mu przypisać. Przy Okrągłym Stole chciał przecież czegoś innego, niż ostatecznie się stało. Niemniej pamiętając o tych wszystkich złych rzeczach, które zrobił, zresztą nie tylko wprowadzając stan wojenny, ale wcześniej przez udział w interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku oraz jego rolę w Grudniu ‘70 roku, to tę końcową fazę jego działalności publicznej powinniśmy mu raczej zapisać na plus.
Czy powtórzyłby pan, za Joanną Szczepkowską, że 4 czerwca 1989 roku skończył się komunizm w Polsce?
W istocie to, co stało się tego dnia stanowiło – dla systemu komunistycznego – przysłowiowy gwóźdź do trumny. Przekonaliśmy się o tym nie 4 czerwca, ale później, niemniej ta efektowna formuła, która pan cytuje, w olbrzymiej mierze jest prawdą.
Napisz komentarz
Komentarze