Gdy „Kto się boi Virginii Woolf” wystawiano pierwszy raz w Nowym Jorku, aktor i reżyser Jerzy Goliński był akurat w Stanach Zjednoczonych. Sztukę Albee'go przeczytał, zanim jeszcze poszedł na spektakl, i z miejsca wysłał do Polski. Wyznał, że „zafrapowała go surowa i brutalna, ale moralitetowa czystość sprawy tego dramatu oraz całkowite wypranie z sentymentalizmu”. Niebawem wystawił ją na sopockiej scenie Teatru Wybrzeże, polska prapremiera miała miejsce 14 lutego 1965 roku.
![](https://static2.zawszepomorze.pl/data/wysiwig/GALERIA(162).png)
„Jerzy Goliński dokonał podwójnie trudnego zadania” – pisał zachwycony recenzent. „Wyreżyserował sztukę i sam wystąpił w jednej z głównych ról - odnosząc w realizacji obu tych zamierzeń pełny artystyczny sukces. Jako reżyser potraktował sztukę Albee'go jako dyskusję o człowieku. Przy całym jej dramatyzmie - nie zagubił świetnego momentami humoru. Po nieco słabszym pierwszym akcie widz przez dalsze dwa akty pozostaje pod całkowitym działaniem tego, co dzieje się na scenie. Wrażenie utrzymuje się na długo po opuszczeniu teatru”.
Inny zauważył: „Goliński - aktor zagrał przede wszystkim siebie. Człowieka wybitnie inteligentnego, pozbawionego ułatwiających życie złudzeń. Włożył w tę rolę całą swoją fascynującą osobowość. Dał sugestywną, dużej miary kreację”.
CZYTAJ TEŻ: Kartka z kalendarza. Kalina Jędrusik skończyłaby 95 lat, debiutowała w Gdyni
Pochwały zbierali też inni aktorzy: »Całą mieszczańskość i wulgarność, tak typową dla współczesnej kobiety amerykańskiej „pogardę mężczyzn” - pokazała świetna w roli żony George’a Lucyna Legut. Szkoda, że w zamiarze podkreślenia wulgarności przerysowano jej charakteryzację, przystrajając głowę w nastroszone, jak koguci grzebień, pióra. Wystarczyłby przecież sam jaskrawy szlafrok i wyzywające „farmerki”«.
![](https://static2.zawszepomorze.pl/data/wysiwig/Kto%20si%C4%99%20boi%20015(1).jpg)
- Niedobrane małżeństwa, wybujały seksualizm, zdrady - które przestały już być zdradami, alkoholizm - wszystko to już było w całym dorobku teatrzyków bulwarowych, z teatrzykami broadwayowskimi włącznie. Dlaczego więc sztuka Albee’go nie nudzi? - zastanawiał się kolejny krytyk. - Chyba dlatego, że została świetnie napisana i że spektaklowi sopockiemu nadano zdecydowany kształt sceniczny. Na pewno należy się za to laur uznania reżyserowi Jerzemu Golińskiemu.
Ale chwalono też scenografa Franciszka Starowieyskiego, całość rozgrywała się na tle syntetycznej, pudełkowej dekoracji, dodającej – jak pisano - duszności atmosferze, w której żyją dwie pary, przypadkowo spotykające się na nocnej wódce.
Marta (Lucyna Legut) i George (Jerzy Goliński) to jedna z par dramatu. Druga to - egzaltowana „Żabcia” (Jadwiga Polanowska), młoda posażna małżonka i wierzący w swój spryt młody Nick (Tadeusz Borowski, aktor specjalnie do tej roli utlenił sobie włosy) o nieco wybujałym temperamencie małżeńskim...
»Właśnie reżyseria i gra tej czwórki powoduje, że pijacki dialog w trzech obrazach - nie przestaje być dramatem, a momentami przykuwa widzów do krzeseł. Okazji do przekroczenia granicy dobrego aktorstwa na rzecz „zgrywy” jest kilkadziesiąt i dlatego sztuka ta jest tak trudna do zaprezentowania, a imać się jej mogą tylko teatry znakomite i znakomici aktorzy« – czytamy w recenzjach sprzed lat.
Na festiwalu w Toruniu sopocki spektakl wzbudził sensację. Porównywano go z realizacją warszawską, której premiera, w reżyserii Jerzego Kreczmara odbyła się ledwie miesiąc później. Trudno się dziwić, że przedstawienie z Wybrzeża na gościnnych występach w stolicy spotkało się z niechętnym przyjęciem tamtejszej prasy. Co ówczesna kronikarka teatru, Malwina Szczepkowska, skomentowała: Myślę, że grał tu rolę patriotyzm lokalny warszawiaków, urażony zuchwalstwem teatru z prowincji...
Co do Jerzego Golińskiego, był na Wybrzeżu ważną i lubianą postacią, krótko - dyrektorem teatru. Krążyły o nim anegdotki. Jedną z nich opowiadał mi aktor Ryszard Moskaluk: To był czas, gdy ówczesny dyrektor Goliński, którego nazywaliśmy Golo, pojechał do Paryża na stypendium. Zastępował go Antoni Biliczak, o którym mówiliśmy Bilo. Któregoś dnia słynny aktor Kazimierz Talarczyk powiedział: Jak Golo wróci z Paryża, to będzie nie Golo, tylko de Golo. A na to Maklakiewicz: Dobrze, że Bilo nie pojechał...
Napisz komentarz
Komentarze