Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Postawiłem na młodzież i nigdy tego nie żałowałem. Pracowite 100-lecie Eugeniusza Andrzejewskiego

Jako nauczyciel – w ponurych latach PRL organizował najwspanialsze wyprawy pod słońcem. Jako badacz przewidział, jak istotną rolę będzie odgrywać rozwój turystyki. W Bibliotece Uniwersytetu Gdańskiego świętowano 100. urodziny doktora Eugeniusza Andrzejewskiego.
Postawiłem na młodzież i nigdy tego nie żałowałem. Pracowite 100-lecie Eugeniusza Andrzejewskiego

Autor: archiwum rodzinne Eugeniusza Andrzejewskiego

Niecodzienna uroczystość odbyła się niedawno w Bibliotece Uniwersytetu Gdańskiego. Uczelnia zorganizowała tam jubileusz setnych urodzin doktora Eugeniusza Andrzejewskiego, wybitnego naukowca, jednego z pionierów geografii turyzmu w Polsce. 

Przeżyją tylko ci, którzy potrafią się śmiać

Według aktu urodzenie Eugeniusz Andrzejewski urodził się w Wilnie 16 stycznia 1925 roku. Ale – jak twierdzi rodzina – faktycznie przyszedł na świat w wigilię Bożego Narodzenia 1924, tyle, że z powodu świąt urzędy były pozamykane, stąd nieco późniejsza data w dokumentach. 

Dziadek Eugeniusza, Józef Andrzejewski, za udział w Powstaniu Styczniowym skazany został na zsyłkę. Ojciec Stanisław, zaangażowany w rewolucję 1905, chcąc uniknąć takiego samego losu salwował się ucieczką za ocean do USA. Wrócił dopiero kiedy wybuchła wielka wojna między zaborcami, dająca Polakom nadzieję na odzyskanie własnego państwa. Ta niepodległość, jak wiadomo, nie trwała długo. Eugeniusz, w rodzinie zwany Genem, miał 14 lat, gdy na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow do Wilna wkroczyli Sowieci. Wprawdzie zaraz „podarowali” miasto Litwie, ale po kilku miesiącach, wraz z całym krajem wcielili je do ZSRR. Po roku nastąpiła kolejna zmiana – miasto zajęły wojska niemieckie zmierzające na Moskwę. 

Eugeniusz Andrzejewski (z prawej) w Wilnie podczas okupacji (fot. archiwum rodzinne Eugeniusza Andrzejewskiego)

Na początku 1942 roku 17-letni Gen Andrzejewski, wraz z ojcem i starszym bratem Henrykiem, wstąpił do Armii Krajowej. 

W lecie 1944 obaj bracia uczestniczyli w akcji Ostra Brama, mającej na celu wyzwolenie Wilna z niemieckich rąk jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Gen został ranny podczas ciężkich walk. Choć miasto wyzwolono, trudno było mówić o sukcesie. Sowieci aresztowali dowództwo, a żołnierzy polskiego podziemia internowali. W efekcie Eugeniusz i Henryk, śladem swojego dziada Józefa, powędrowali na Sybir. NKWD zatrzymało także ich matkę (ojciec wcześniej umarł). Na szczęście, dzięki łapówce, krewnym udało się ją szybko uwolnić.

Tymczasem Eugeniusz i Henryk, wraz z towarzyszami niedoli, zostali wywiezieni na wschód, gdzieś „w środek niczego”. Kiedy wysadzono ich z pociągu nie było tam nawet żadnego obozu. Sami musieli sobie wykopać ziemianki, w których potem spali „na śledzia” po sto osób w każdej, ogrzewając się nawzajem. 

Warunki były nieludzkie. Katorżnicza praca przy wyrębie tajgi, mrozy sięgające minus 30 stopni. Żarły ich pluskwy. Nie było lekarstw. Jeżeli ktoś się zranił, jedynym w miarę skutecznym środkiem odkażającym, jakim dysponował, był własny mocz. 

– Tylko ludzie, którzy potrafili się śmiać, zachować pogodę ducha, byli w stanie przetrwać w tych warunkach – opowiadał po latach córkom. – Ci, którzy byli słabi psychicznie, dostawali depresji i ginęli.

Wolność odzyskali w styczniu 1946, co Eugeniusz Andrzejewski przypisuje staraniom Stanisława Mikołajczyka. Do „nowej” Polski bracia przyjechali przez granicę w Białej Podlaskiej, gdzie zostali obfotografowani i wciągnięci w ewidencję UB. Szczęśliwie dokumentacja została częściowo zniszczona przez operujący w okolicy oddział antykomunistycznej partyzantki. 

Andrzejewski dla zmylenia tropów pojechał do Poznania, skąd – z poprawionym życiorysem – udał się do Gdańska, gdzie wcześniej „repatriowała” się jego matka. 

„W Gdańsku, do którego przybyłem, szybko zorientowałem się, że istnieją dla mnie 3 możliwości: powrót do lasu, ucieczka do Szwecji i ewentualnie trzecia, która pojawiła się wraz z powrotem Stanisława Mikołajczyka premiera rządu na obczyźnie – postanowiłem (a dojrzewało to we mnie przez lata) «Takie będą Rzeczypospolite jak ich dzieci chowanie», wybrałem to trzecie i nigdy decyzji nie żałowałem – miałem plan i wiedziałem czego chcę. Stawiam na młodzież” – wspominał po latach.

Rozpoczął zatem studia geograficzne pierwszego stopnia w Wyższej Szkole Pedagogicznej.

Eugeniusz Andrzejewski (stoi w środku) jako student Wydziału Matematyczno-Fizyczno-Przyrodniczego wyższej Szkoły Pedagogicznej w Gdańsku (fot. archiwum rodzinne Eugeniusza Andrzejewskiego)

Wątek jego akowskiej przeszłości miał jeszcze powrócić, ale na szczęście bez konsekwencji.

– Jako nauczyciel ojciec był może zbytnio szczery wobec uczniów i poszedł jakiś donos – wspomina córka Eugeniusza Andrzejewskiego, Mira Bojarska. – Na szczęście udało się tę sprawę załatwić w dość zaskakujący sposób. Jako, że ojciec zaczął nauczać tuż po wojnie, jeszcze sam będąc studentem, w jednej z jego klas znaleźli się uczniowie w bardzo różnym wieku, także już dojrzali ludzie, którzy w czasie okupacji nie mieli szansy by się normalnie uczyć. Niektórzy z nich potrafili przyjść do szkoły położyć pistolet na ławce, bo posługiwali się bronią. Gdy ojciec został wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa, zobaczył tam za biurkiem jednego z tych uczniów, który powiedział: panie profesorze, ja to wszystko, co jest tutaj na pana skasuję. Nie do końca to się udało, bo ojca w Gdańsku odnalazł były kolega z oddziału, który – jak się okazało – związał się z komunistami i pewne rzeczy na jego temat im przekazał.

Cały zapas boczku zatonął w Krakowie

– Eugeniusz Andrzejewski należał do grona nauczycieli tworzących, w okresie powojennym, podwaliny szkolnictwa geograficznego średniego szczebla – mówiła podczas jubileuszu prof. Iwona Sagan, kierowniczka Zakładu Geografii Społeczno-Ekonomicznej UG.

Uczył najpierw w mieszczącym na ul. Siennickiej VI gimnazjum, potem w elitarnej „jedynce”. Był autorem wielu nowatorskich koncepcji metodycznych, w tym programu geograficznych zajęć terenowych, aktywizujących uczniów i ułatwiających percepcję wiedzy geograficznej. A mówiąc prościej znany był z organizowania znakomicie przygotowanych spływów kajakowych, obozów rowerowych i narciarskich, a także wycieczek krajoznawczych. A mówimy tu o latach powojennych, kiedy kraj wciąż jeszcze był zrujnowany, brakowało wszystkiego, a sprzęt turystyczny, nawet najprymitywniejszy, był dobrem luksusowym. 

Najbardziej spektakularną wyprawą był zorganizowany w wakacje 1955 przez „Aniołka” (tak mówiono o nim w „szóstce” z racji używanego przezeń nawykowego powiedzonka: „Chodź no aniołku do tablicy i wymień wszystkie prawe dopływy Wisły”) spływ kajakowy Wisłą, od źródeł do ujścia. Opisał go szczegółowo w swojej książce wspomnieniowej „Gardzielowe fidrygałki” prof. Andrzej Gardzilewicz, były uczeń „szóstki”, dziś emerytowany kierownik Zakładu Aerodynamiki Turbin w Instytucie Maszyn przepływowych PAN. 

Dunajec 1968. Eugeniusz Andrzejewski z nieodłączną wówczas, bardzo nieporęczną kamerą, na której dokumentował swoje liczne wyprawy (fot. archiwum rodzinne Eugeniusza Andrzejewskiego)

Przygotowania trwały kilka miesięcy, w trakcie których przede wszystkim adaptowano do potrzeb spływu zdobyte – sobie tylko wiadomym sposobem – kajaki ze sklejki, ciężkie i niewygodne. Uczono się też gotować, szyć i… pływać. Za namioty służyły szczepione guzikami pałatki przeciwdeszczowe rozpięte na bambusowych kijkach narciarskich. Materace do spania były płócienne, z kieszeniami na dętki rowerowe, które dopompowywano codziennie przed pójściem spać. Uczestnicy zabrali także własne zapasy prowiantu, przeważnie w formie wecków. Dwudziestoosobowa grupa wybrańców, obok prymusów składała się także z drugoroczniaków, którzy – jak pisze prof. Gardzilewicz – „znali twarde życie i mieli zapewniać reszcie bezpieczeństwo w drodze”. 

Kajakarze nie mieli dokładnych map, ani tym bardziej przewodników, za to sami prowadzili kronikę eskapady, opisywali napotkanie po drodze ciekawostki geograficzne, przyrodnicze, techniczne, historyczne. 

Wyprawa trwała półtora miesiąca i nie brakło podczas niej dramatycznych wydarzeń. Już w czasie pierwszego noclegu gwałtowna burza uniemożliwiła rozłożenie „namiotów” i cały dobytek dokumentnie zamókł. W Krakowie załoga jednego z kajaków zaliczyła wywrotkę, co skutkowało zatonięciem całego zapasu boczku. Inny zaś kajakarz doznał udaru słonecznego i opiekun musiał dzwonić do Gdańska (bagatela – międzymiastowa, sześć godzin oczekiwania na połączenie) po rodziców by przyjechali zabrać pechowca do domu. 

Eugeniusz Andrzejewski, Lech Wałęsa i prof. Joanna Moszkowska-Penson. Państwo Andrzejewscy często bywali u Wałęsów (fot. archiwum rodzinne Eugeniusza Andrzejewskiego)

Inny były wychowanek dr. Andrzejewskiego, prof. Jerzy Rokicki podliczył, że tych turystycznych wypadów dla uczniów było łącznie około 600. 

Takie metody praktycznego nauczania geografii spowodowały, że Eugeniusz Andrzejewski, choć był wymagającym nauczycielem i w relacjach osobistych trzymał młodzież na dystans, był bardzo lubiany, a przez niektórych uczniów wręcz uwielbiany. Specjalne stosunki łączyły go z wychowankami z I LO, matura rocznik 1966. Jak mówi półżartem Mira Bojarska: miałyśmy z siostrą wrażenie, że tato kocha ich mocniej niż nas.

Nic zatem dziwnego, że na kolejnych jubileuszach zasłużonego pedagoga, ta klasa reprezentowana jest zawsze najliczniej. Nie inaczej było podczas ostatniej uroczystości w uniwersyteckiej bibliotece. 

– Przez te cztery lata od 1962 do 66 roku byliśmy pod jego wrażeniem. Kiedy przychodziliśmy do liceum byliśmy właściwie dziećmi. On nas, można powiedzieć, wyrwał z objęć rodzicielskich i organizował nam wszystko, co się działo poza domem: wycieczki, narty, spływy kajakowe. Większość wcześniej czegoś takiego nie znała. Wielu z nas po maturze kontynuowało tę drogę. A niektórzy, mimo wieku, kontynuują to do dziś – tłumaczy, jeden z wychowanków, Staszek Saniukiewicz.

Miałam wrażenie, że był tu z nami zawsze

W 1969 roku, po obronie doktoratu, Eugeniusz Andrzejewski rozpoczął karierę akademicką. Najpierw w Wyższej Szkole Pedagogicznej, a już rok później na utworzonym z połączenia WSP i Wyższej Szkoły Ekonomicznej – Uniwersytecie Gdańskim. Zajął się tam dziedziną w Polsce nawet nie tyle niszową, co pionierską – badaniami nad turystyką. 

Prof. Iwona Sagan, przypomina, że w okresie PRL turystyka nie miała takiego znaczenia, ani rangi, jak dzisiaj. 

Prof. Iwona Sagan (fot. Alan Stocki | Uniwersytet Gdański)

– System traktował turystykę właściwie jako element aktywności socjalnej. Zakłady pracy organizowały swoim pracownikom rozmaite formy zorganizowanej turystyki. Inne formy w zasadzie nie bardzo mogły się rozwijać, bo po prostu społeczeństwo było zbyt ubogie na uprawianie indywidualnej, zaawansowanej turystyki. Tak więc podejście naukowe, porządkujące, ale też pokazujące rangę tej problematyki, było niezwykle innowacyjne – mówi prof. Sagan. 

Dr Andrzejewski był prekursorem systemowych badań nad turystyką. Zwracał uwagę na znaczenie zagospodarowania turystycznego, które – jak podkreślał, powinno być częścią planowego działania, uwzględniającego zmieniające się potrzeby inwestycyjne. Wdrażał stosowanie tak zwanej metody bonitacji na potrzeby turystyki, czyli waloryzacji krajobrazu pod kątem jego atrakcyjności turystycznej. Uwzględniał przy tym to, co dziś jest oczywiste, ale wtedy rzadko było rozpatrywane, czyli chłonność środowiska naturalnego na ruch turystyczny. Zmiana systemu w 1989 i urynkowienie turystyki pokazały jak bardzo w przód wybiegały jego prace. 

Tak jak wcześniej uczniów, tak teraz swoją pasją zarażał studentów. Z jego inicjatywy już w latach 70. na UG otwarto studium podyplomowe z zakresu turystyki, które przygotowało kadry kwalifikowane do prowadzenia działań na rzecz rozwoju i kształtowania turystyki. Był też współtwórcą Komisji Turystyki w Polskim Towarzystwie Geograficznym. Sprawował wysokie funkcje w ciałach kierowniczych ogromnej liczby branżowych organizacji. 

Uroczystość z okazji jubileuszu setnych urodzin prof. Eugeniusza Andrzejewskiego odbyła się 27 stycznia w Bibliotece Uniwersytetu Gdańskiego (fot. Alan Stocki | Uniwersytet Gdański)

Na emeryturę oficjalnie przeszedł w 1990 roku, ale z uczelnią związany był jeszcze przez kolejne 20 lat. Dopiero choroba żony i konieczność opieki nad nią skłoniły go do wycofania się działalności naukowej.

– W zasadzie miałam wrażenie, że był tu z nami zawsze – podsumowuje prof. Dorota Sagan.

W czasie uroczystości jubileuszowych, w których Eugeniusz Andrzejewski uczestniczył zdalnie, zaszło małe qui pro quo. Gdy zaproszeni muzycy zaczęli się zabierać do grania „Sto lat”, zorientowali się, że to życzenia cokolwiek spóźnione. Ostatecznie jednak utwór wybrzmiał. No bo czego jeszcze, poza zdrowiem, można życzyć komuś z takim życiorysem?

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama