Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Jerzy Kiszkis: Czuliśmy, że to nie jest czas na komedyjki, że trzeba czegoś więcej

Odgrywaliśmy te nasze scenki, ale czuliśmy, że stało się coś ważnego. Po plecach biegł dreszcz… - czas grudnia 1970 wspomina Jerzy Kiszkis, aktor, Honorowy Obywatel Gdańska

Autor: Karol Makurat

Grudzień 1970. W Teatrze Wybrzeże trwają próby do „Domu otwartego” Michała Bałuckiego. Rzecz dzieje się w czasie karnawału w mieszkaniu urzędnika bankowego... 

Grałem tam nawet jednego z głównych bohaterów, Władysława Żelskiego. To dobrze skrojona komedyjka, ale…

Ale?

Ale nie na tamten czas. Prawdziwy teatr, teatr dziejów rozgrywał się wtedy na ulicach Gdańska. Mimo że minęło tyle lat, moje wspomnienie tamtych dni jest ostre, wyraziste. Może dlatego, że rozbieżność, kontrast, między tym, co działo się za oknami naszego, by tak rzec, teatralnego pudełka, a sceną, gdzie odgrywaliśmy ten błahy tekst był wręcz szokujący! Bawiliśmy się kwestiami, a do naszych uszu dobiegał warkot latających nad Gdańskiem helikopterów, zgrzyt gąsienic czołgów sunących ulicami, oniemieliśmy, gdy ktoś wpadł do teatru krzycząc, że pali się komitet wojewódzki partii. Dym idący z dachu widać było z okien teatru. Przerażenie, panika, strach, koniec jakiegoś świata, a tu rozlega się komunikat inspicjenta wzywający aktorki: Tecia, Miecia, Munia, Lola na scenę! W Gdańsku przetacza się wielka historia, a my w XIX-wiecznym Krakowie… Odgrywaliśmy te nasze scenki, ale czuliśmy, że stało się coś ważnego. Po plecach biegł dreszcz…

PRZECZYTAJ TEŻ Grudzień '70. „To była wojna wypowiedziana robotnikom”

Przeczucie, że to przełomowy moment w historii?

Oczywiście nikt, tym bardziej ja - skończyłem ledwie 30 lat - nie był tak przewidujący, ani doświadczony, by wieszczyć coś równie irracjonalnego. Trudno było przypuszczać, że lawina ruszyła, że mury betonu zaczynają pękać. Że to początek końca! Że wali się ustrój, ale też i zmienia się myślenie. Coś podobnego, ale jednak w mniejszym stopniu czułem już w październiku 1956 roku, będąc studentem warszawskiej szkoły teatralnej. Potem był Marzec ‘68… Wszystko to, kropla po kropli, drążyło skałę. 

Bałucki Bałuckim, ale w repertuarze Teatru Wybrzeże był wtedy spektakl „Termopile polskie”. Prapremiera odbyła się 5 grudnia 1970 roku.

Przedstawienie okrojone przez cenzurę, ale nie tak jak krakowska realizacja Krzysztofa Babickiego z 1986 roku. W Gdańsku reżyserował to Marek Okopiński, literacko opracował Stanisław Hebanowski, monumentalne, poetyckie widowisko, bardzo symboliczne jak na tamte czasy, z jasnym przesłaniem dotyczącym newralgicznej sytuacji między Polską a Rosją za czasów Zygmunta Augusta. Aż sam się dziwię, że tego nie zdjęli wtedy z afisza, tak jak „Dziadów” Dejmka w roku 1968. Może nie było tak nośne, przełomowe? „Dziady”… Ważny moment naszej historii, jednak nie przeceniałbym znaczenia teatru w dziejach walki o wolność. Choć może się mylę, może właśnie jest większy niż mi się wydaje. To ziarnko do ziarnka... Bo w grudniu 1970 nikt nie wierzył, że nasze pokolenie doczeka lepszych czasów. 

Ale pamiętam jak w 1971 przechodziliśmy z żoną w okolicy stoczni, w miejscu gdzie polegli stoczniowcy. Od robotnika, którego tam spotkaliśmy - trzymał na rękach dziecko - usłyszeliśmy coś, co nami wstrząsnęło: „Jeżeli my nie pomścimy tej krwi, to tu wyrośnie mściciel”. 

Grudzień ‘70 wracał do pana. Dziesięć lat później prowadzi pan uroczystość odsłonięcia Pomnika Poległych Stoczniowców. 

Rodziny ofiar wywołuje Daniel Olbrychski, to niezwykle podniosła chwila, poruszający apel – wzruszenie, że trudno mówić. W sercu cała gama emocji, radość, duma, ulga, ale i lęk, co będzie dalej. 

Atmosferę tego wydarzenia oddaje wspomnienie Krystyny Zachwatowicz: „Mimo grudniowej zawiei, nikt nie odczuwał zimna, emocje paliły od środka”. 

Wszystko, co widziałem stojąc na podeście zbudowanym u stóp pomnika to było jakby gotowa scenografia dla tej niezwykłej chwili. Widziałem tłum ludzi, zdawał się nie mieć końca! Tkwili w zawiei nieruchomo, od pomnika po dworzec główny. Morze głów! Fala ludzi z całej Polski. Wszyscy czuliśmy, że dzieje się coś nierzeczywistego, że staje się cud. Że ten pomnik postawiony bez rozlewu krwi jednoczy, prowadzi ku lepszym czasom.

Ledwie pół roku wcześniej jest pan w grupie aktorów, którzy w czasie sierpniowych strajków przez trzy dni występowali dla stoczniowców w Sali BHP. Pana żona wspominała, że wtedy przepustką do stoczni było słowo „teatr”.

Halina Winiarska, Elżbieta Goetel, Staszek Michalski, Florek Staniewski, Halina Słojewska i wielu innych ludzi teatru, wszyscy pojechaliśmy do stoczni pod wodzą nowego dyrektora artystycznego Teatru Wybrzeże, Macieja Prusa. To on nas skrzyknął, by wesprzeć robotników. Był zaprzyjaźniony z Haliną Mikołajską, wybitną aktorką, zresztą moją profesorką ze szkoły teatralnej, należała do Komitetu Obrony Robotników i za to spotykało ja wiele szykan... Na apel Prusa odpowiedzieliśmy z entuzjazmem. Wśród utworów, które mówiliśmy w stoczni były m.in. teksty Mickiewicza, Słowackiego, wiersze Norwida, Wyspiańskiego. Reakcje stoczniowców? Każdemu teatrowi życzę takiej widowni... Tu teatr stawał się częścią historii. 

Fot. Karol Makurat

Grudzień ‘70 znów wraca do pana w 2020 roku. Swoją premierę ma film „O tych, którzy zbudowali pomnik”. Reżyserka Henryka Dobosz-Kinaszewska powie: „Przewodnikiem w tym dokumencie jest Jerzy Kiszkis, świadek tamtych dni, ale i aktor, artysta, a więc ktoś, kto widzi więcej, więcej czuje, rozumie. Jego obecność nadaje temu obrazowi inny, nie tylko materialny wymiar”. 

Kiedy tak analizujemy sobie te moje grudniowe losy widzę, że naprawdę dane mi było być małą częścią wielkiej historii. Jestem tym odkryciem nawet lekko speszony. Ten nurt dziejów, mnie aktora wciągnął w swoje tryby nie pytając o zdanie, bo przecież nie był to z góry założony plan. Zwłaszcza że nigdy nie byłem, ani ja, ani moja żona, Halina Winiarska, zaangażowany politycznie. Cokolwiek robiliśmy była to po prostu wewnętrzna potrzeba, czuliśmy że to nie jest czas na komedyjki Bałuckiego, że trzeba, nie tylko teatrowi, czegoś więcej, czegoś więcej w imię wyższych wartości, sprawiedliwości, uczciwości, trzeba postawy przeciwko zakłamaniu, przeciwko krzywdzie, rozlewowi krwi. Trzeba człowieka dla człowieka. 

O bohaterach swojego filmu Henryka Dobosz-Kinaszewska powiedziała: „Trzymała ich wiara w tę wspaniałą utopię, jaką wtedy budowali. I wielu z nich za to zapłaciło. Byli internowani, szykanowani, zastraszani, siedzieli w więzieniach”. Co pana trzymało?

Wiara na pewno, nadzieja mimo wszystko, poezja, którą w latach 1970-80. mówiliśmy z Haliną Winiarską i Edwardem Ożaną w kościołach czy innych, kameralnych miejscach. Już wtedy nieśliśmy ludziom – w rapsodycznych spektaklach - biblijne strofy słynnego później przedstawienia „Hiob” w tłumaczeniu Romana Brandstaettera. W 1982 roku wystawił to – już w tłumaczeniu Czesława Miłosza - Krzysztof Babicki na scenie Teatru Wybrzeże. Tych zdarzeń, jak teraz widzę, także teatralnych, był ogrom, zdarzeń, które jak te strumyki górskie rozlewały się w szerszy strumień, różnymi płynąc korytami, ale zawsze w jedną stronę…

PRZECZYTAJ TEŻ Grudzień ’70. Podwyżkę cen wprowadzono po zamknięciu sklepów

Bohaterom filmu „O tych, którzy zbudowali pomnik” wzruszenie czasem nie pozwalało mówić... 

Na pewno taką chwilą dla mnie było odczytanie wiersza Stanisława Grzyba, stoczniowca, który był świadkiem wydarzeń z 1970 roku. 

Poświęcony matce wiersz powstał w dniu, gdy w Gdańsku strzelano do ludzi. To, co widziałem, mogłem opowiedzieć tylko słowami poezji. Myślę, że wtedy ten mój pierwszy wiersz mnie uratował – mówił po latach 19-letni wtedy stoczniowiec.

Ale to wzruszenie przed kamerą, moje, ale i innych uczestników tej opowieści brało się też ze świadomości, co zostało dziś z mitu Solidarności, mitu, który przecież poczęty został właśnie wtedy w grudniu 1970, co zostało z mitu stoczni, w której wszystko się zaczęło, która urosła do rangi kolebki wolności, symbolu Gdańska i tych krzyży na Placu Solidarności. Wreszcie, co zostało w nas z nas sprzed 50 lat. 

Pod koniec tego filmu mówi pan: „Ten pomnik żyje i trwa. Ale myślę, że on nabiera w miarę upływu czasu nowych znaczeń”… 

Zawsze będzie świadectwem. Tak jak tablice, które odsłonięto w 50. rocznicę Grudnia ‘70 - inicjatywa władz miasta Gdańska oraz Stowarzyszenia „Społeczny Komitet Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970 w Gdańsku”. Upamiętniają ofiary tamtych wydarzeń, usytuowano je w miejscach, gdzie ci ludzie zginęli, w różnych punktach miasta, na chodnikach. Spotykamy ich teraz codziennie, często nie mając świadomości co tu się wydarzyło. Niestety, często obok takich miejsc przechodzimy obojętnie, a przecież te tablice przykrywają ślady krwi. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy byłem w Paryżu, poruszył mnie widok wielu pamiątkowych tablic na murach kamienic. Przywoływały ludzi ważnych dla Francji i świata, ludzi których ślad pozostał w Paryżu, pojedyncze nazwiska. W ten sposób miasto składało im hołd. Pomyślałem wtedy, ile takich miejsc jest w Polsce, miejsc, gdzie dokonywano zbiorowych egzekucji. Miejsc, obok których przechodzimy codziennie nie wiedząc, że działa się tu wielka historia. Teraz Gdańsk staje się miastem, gdzie swoje miejsce mają żywi i umarli. Pamięć, o tym co tu się wydarzyło, zostanie. 

PRZECZYTAJ TEŻ Jerzy Kiszkis: Wiem, że Halina jest tu obecna, że jest blisko mnie

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama