Jak wspominałem w zapowiedzi koncertu, Palaye Royale poznałem przypadkiem, jakieś dwa lata temu. Nie pamiętam już nawet, co to była za piosenka, ale z miejsca zakochałem się w tym zespole. Nie do tego stopnia, aby młócić jego płyty w zapętleniu, ale z przyjemnością do nich wracam. Formacja z Las Vegas po prostu ma ten pierwiastek wyjątkowości, który zarezerwowany jest wyłącznie dla nielicznych w tej branży.
Pomyśleć, że gdyby nie pandemia, pewnie by się rozpadli. To w końcu bracia, a jak mówi stare porzekadło – z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Założyli zespół jako bardzo młodzi nastolatkowie, w 2008 roku. Okres dorastania, buntu, nagłego sukcesu, kiedy koncertujesz z takimi nazwami, jak Korn czy Marylin Manson, nie pomaga w studzeniu rozgrzanych głów. Zdarzały się nawet bójki między nimi.
Palaye Royale zawładnęli B90 w Gdańsku. Zobacz zdjęcia!
Ostatecznie jednak znaleźli wspólny język, co zaowocowało rewelacyjną płytą „Fever Dream”. Mocno odbiegającą od wcześniejszych dokonań, w których dominowała spora dawka artystycznej frustracji czy buntu względem świata. Jedno się jednak nie zmieniło – kładzenie nacisku na image.
Palaye Royale to nierzadko teatralny performance, gdzie każdy detal jest dopracowany. Muzycznie czerpią zewsząd – od wodewilu, opery, muzyki klasycznej, przez The Rolling Stones, stary, dobry, taneczny indie-rock, aż po Radiohead, ale wizerunkowo zawsze byli jacyś tacy punkowo-gotyccy. Mogliśmy to zobaczyć w Gdańsku.
To był typowo amerykański koncert klubowy. Pamiętacie tą pierwszą dekadę XXI wieku, kiedy na YouTube pojawiały się nagrania ze Stanów? To ziarno? I występy różnych pop-punkowych wykonawców? Tak właśnie można było się poczuć w B90. Ten amerykański klimat jest niepodrabialny – od razu wiadomo, skąd jest zespół.
Ta energia, emocjonalność, ekspresja, sceniczna bezczelność. A przy tym pełne oddanie, luz, serce na dłoni.
Palaye Royale przenieśli nas do jakiegoś podrzędnego klubiku w Nevadzie, gdzie młodzi ludzie zatracają się w circle pit albo wykrzykują swoje płuca przy kolejnych utworach.
Amerykanie przyjechali w ramach trasy promującej najnowszy album, „Death or Glory”, ale oczywiście nie zabrakło piosenek z wcześniejszego okresu działalności. Przez półtorej godziny podróżowaliśmy wraz z Palaye Royale przez całą ich dotychczasową twórczość, ale przede wszystkim przez wspaniały świat amerykańskiego punka, rocka, screamo i bóg wie czego jeszcze.
Remington Leith fantastycznie potrafi władać tłumem, który od pierwszej sekundy jest na jego skinienie. W pewnym momencie postanowił nawet „popływać” w pontonie na rękach widowni. Do tego zespół został kapitalnie oświetlony, miał imponującą jak na klubowe warunki scenografię i masę dodatków, jak pirotechnika czy wielkie balony wypuszczone w pewnym momencie na salę.
Ale przede wszystkim miał rewelacyjne zaplecze techniczne. Oświetlenie dobierane w czasie rzeczywistym, a nie z presetów oraz absolutnie fenomenalne nagłośnienie. Ten koncert brzmiał tak, jakby przeszedł przez studyjny mastering. Zespół ma kapitalnych fachowców, którzy wiedzą jak wszystko ustawić, a do tego kiedy skorzystać z wokalnych efektów czy tzw. backing vocals.
Rewelacja. Uczestniczenie w tym widowisku było czystą przyjemnością. Szkoda tylko że ten koncert nie był wyprzedany, bo takie zespoły na to zasługują. Myślę, że w niedługim czasie Palaye Royale będzie podbijać największe festiwalowe sceny, zdmuchując chociażby podobnego wizerunkowo Maneskina.
Panowie, zapraszamy ponownie. W końcu jeden z was ma nawet imię, które zobowiązuje do powrotu.
Napisz komentarz
Komentarze