Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Zambijki rodzą po cichu. A kiedy już dziecko przyjdzie na świat, po prostu wstają i idą się umyć

Tam celebrowane jest każde nowe życie – opowiada Marta Kobzdej, która przez trzy tygodnie pracowała jako wolontariuszka Polskiej Misji Medycznej na oddziale położniczym szpitala na pograniczu Zambii i Mozambiku.

Autor: archiwum Marty Kobzdej

Od stolicy Zambii Lusaki Katondwe dzielą cztery godziny jazdy samochodem. Najbliższa inna placówka szpitalna oddalona jest 100 kilometrów. Za to na wschodzie, po drugiej stronie pobliskiej granicy z Mozambikiem, nie uświadczysz szpitala przez najbliższe 600 kilometrów. Z tego powodu do Katondwe przybywają także liczni pacjenci z drugiej strony, ryzykując życie w czasie przeprawy przez rojące się od krokodyli wody granicznej rzeki Luangwa.

Katondwe Mission Hospital, Polska Misja Medyczna

Marta o Katondwe mówi „mieścina”, ale tak naprawdę to wioska. Poza szpitalem i szkołą dla dziewcząt nie ma tam w zasadzie nic. Szpital w 1911 założyli jezuici wygnani z Mozambiku przez Portugalczyków. Obecnie placówkę prowadzą Siostry Służebniczki ze Starej Wsi.

A skąd wzięła się tam Marta, na co dzień położna neonatologiczna szpitala na gdańskiej Zaspie?

– W zeszłym roku wzięłam udział w rekrutacji do zespołu medycznego szybkiego reagowania, który jest prowadzony przez Polską Misję Medyczną – wyjaśnia. – Takie zespoły, w razie kryzysu humanitarnego gdziekolwiek na świecie, wysyłane są przez WHO ze wsparciem. Niekoniecznie oznacza to pomoc bezpośrednio w tym kryzysie. Bywa, że miejscowa ochrona zdrowia walcząc ze skutkami, powiedzmy trzęsienia ziemi, nie daje rady z wypełnianiem zwykłych obowiązków. I wtedy zespoły szybkiego reagowania, które są samowystarczalne, mają swój sprzęt, swoje agregaty, namioty, rozstawiają taką „przenośną” przychodnię, świadcząc niezbędną pomoc.

W przypadku wyjazdu Marty do Zambii było jednak inaczej. Potrzebny był nie zespół, ale dwie osoby do podszkolenia miejscowego personelu: położna neonatologiczna i położna. Ku swojej radości Marta usłyszała, że jej towarzyszką ma być Monika Nowicka, z którą poznały się jeszcze na studiach.

– Monika miała już wtedy za sobą pobyt do Tanzanii i zrobiła nam wykład o wyjazdach do Afryki. Do dzisiaj to pamiętam, bo bardzo mnie tym zachęciła. Można powiedzieć, że stała się takim moim guru od Afryki, a teraz miałyśmy tam lecieć razem.

Sprzęt wielosetrazowego użytku

Sam szpital pozytywnie zaskoczył Martę.

– Byłam pod ogromnym wrażeniem, jak to jest świetnie zorganizowane, i jak siostry zaangażowane są w tę pracę, praktycznie poświęcając jej całe swoje życie – ocenia.

Szpitalem od trzech dekad kieruje siostra Mirosława Góra, lekarka ze specjalnością chirurgii, absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku (obecnie GUMed). W zespole ma jeszcze dwie zakonnice z Polski, które są pielęgniarkami, zambijskie siostry z tego zgromadzenia oraz personel przysłany przez rząd. Absolwentki szkół położniczo-pielęgniarskich objęte są bowiem systemem nakazu pracy, a więc po ukończeniu studiów kierowane są przymusowo do określonych placówek.

Wolontariuszki z Polski teoretycznie pracowały od ósmej do 16, ale w razie czego były pod telefonem i – jak wspomina Marta – był taki tydzień kiedy codziennie były wzywane do pomocy.

Jak się dogadywały z pacjentkami? Na populację Zambii składa się ponad 70 plemion, w związku z czym, po uzyskaniu niepodległości uznano, że najlepiej będzie, jeśli językiem urzędowym pozostanie angielski. I większość mieszkańców faktycznie nim się posługuje. W pozostałych przypadkach Marta i Monika prosiły kogoś z miejscowych, żeby wystąpił w roli tłumacza lub w ostateczności porozumiewały się na migi.

Organizacja pracy i poświęcenie personelu to jedno, ale braków kadrowych i w wyposażeniu, to całkiem nie zniweluje.

– Trzeba było się przestawić się, bo warunki aseptyki są zupełnie inne. U nas dominuje sprzęt jednorazowy: jałowe gaziki, czy dren do ssaka – otwiera się, używam i od razu wyrzuca. Tam jest wszystko sterylizowane i używane po kilkaset razy, bo inaczej tego sprzętu by zabrakło. Gaziki jałowe, które u nas są fabrycznie pakowane, tam wyrabia się z waty, umieszcza w metalowej puszcze, którą po prostu wsadzają do autoklawu i sterylizują – opisuje Marta.

Mimo to nie widać by odbijało się to jakoś na stanie pacjentów.

– Albo są bardziej odporni, albo to po prostu działa w wystarczający sposób? Na szczęście nie miałyśmy żadnych ciężkich przypadków, takich jak na przykład wcześniaki, choć byłam na to przygotowana. Nie trafiłyśmy na okres „wcześniakowy”. Ten przypada na porę deszczową, kiedy więcej kobiet pracuje w polu i wtedy wcześniaki się częściej rodzą. Spowodowane jest to głównie przez wysiłek: kobiety pracują od rana do wieczora i nie mają czasu na żaden odpoczynek.

Rodzisz w domu – płacisz dwie kozy 

Kiedy dzieci przychodziły na świat w domach śmiertelność okołoporodowa matek była bardzo wysoka, dlatego od niedawna w Zambii obowiązuje nakaz, że kobiety muszą rodzić w szpitalu. Jak udaje się to wyegzekwować? W Katondwe miejscowy wódz wprowadził zasadę, że rodzina kobiety, która urodzi w domu, musi mu dać dwie kozy. Albo nawet cztery, w zależności od tego, jaki był powód tego, że nie nie dojechała do szpitala. A kozy tam to jest ogromny majątek.

Na oddziale ginekologiczno-położniczym w Katondwe było osiem miejsc dla pacjentek, plus dwa „rezerwowe”, gdyby rodzących było więcej. Ponadto na terenie należącym do sióstr znajduje się tzw. schronisko (shelter), z pokojami, kuchnią i zapleczem sanitarnym, dla pacjentek, które są w terminie porodu, ale jeszcze nie rodzą. Chodzi o to, żeby nie musiały krążyć między domem a szpitalem, bo z reguły mają duże odległości do pokonania, w dodatku na piechotę.

Zbyt długi pobyt w szpitalu to nie jest sytuacja pożądana z punktu widzenia miejscowych, bowiem kobieta potrzebna jest do pracy.

– Miałam 17-letnią pacjentkę, która miała bardzo silne skurcze porodowe, ale to się w ogóle nie przekładało na jej stan, to znaczy nie rodziła. W końcu towarzysząca jej mama przyznała się, że dała jej jakichś ziółek, by wywołać te skurcze, bo niebawem miały się zacząć prace w polu, więc rodzinie zależało na tym, żeby dziewczyna urodziła nim to nastąpi. Miałyśmy też pacjentkę z Zimbabwe, która w porodzie, z pełnym rozwarciem, w dodatku z pękniętą macicą przyszła na piechotę, bo po prostu nie miała innej możliwości. Takie rzeczy tam się zdarzają, niestety...

Kto to widział, żeby 28-latka pierwszy raz rodziła?

To co zrobiło na Marcie największe wrażenie, to właśnie siła i odwaga zambijskich kobiet. I to, że rodzą… po cichu.

– Leżą na łóżku porodowym, bez żadnego znieczulenia, niekiedy bardzo długo i nie wydają z siebie żadnych odgłosów – relacjonuje. – Nawet jak się im proponuje, żeby zeszły z tego łóżka i zmieniły pozycję na jakąś wygodniejszą, nie są do tego chętne. A jak już urodzą, to zaraz wstają i idą się umyć. U nas po porodzie pacjentka spędza w szpitalu, dwie doby. Tam – jeśli nie ma jakichś powikłań – wychodzi do domu po 6-12 godzinach. Można powiedzieć, że traktują poród zadaniowo. Są w tym wprawione. Dużo rodzą i to od bardzo wczesnego wieku. Co mnie zaszokowało, to bardzo dużo niepełnoletnich tych ciąż. Najmłodszą pacjentką, którą miałyśmy, była 13-latka. Wywołało to mniejsze poruszenie wśród personelu, niż przypadek 28-latki, która rodziła po raz pierwszy. Potrzebna była cesarka. Ktoś zauważył, że pacjentka ma dużo zrostów w jamie brzusznej. „Co się dziwisz, skoro w takim wieku rodzi po raz pierwszy? – zareagował ktoś inny. Dla nich to była już stara kobieta.

Rodzącym, które przychodziły to szpitala, na ogół towarzyszyła jakaś krewna: matka, babka, siostra, ciotka. I to one głównie opiekowały się pacjentką, a potem dzieckiem. Sprzątały po porodzie i prały, bo nie ma tam jednorazowych pieluch, podpasek, nie mówiąc już o prześcieradłach. 

Fot. archiwum Marty Kobzdej

Bardzo rzadko zdarzały się „normalne”, z zachodniego punktu widzenia, pary, gdzie w szpitalu pojawiał się ojciec. Na ogół mężczyźni widzieli dziecko dopiero po powrocie żony do domu. Marta wiąże to częściowo z faktem, że w Zambii małżeństwo wciąż ma transakcyjny charakter. Mężczyzna kupuje sobie żonę od jej rodziców, często spłacając ich przez długie lata. Ale z tego powodu traktuje żonę bardziej jak swoją własność, niż partnerkę.

Duża dzietność i… śmiertelność

Dzieci rodzi się bardzo dużo.

– Byłam przekonana, że przy tak licznym potomstwie stosunek dorosłych do kolejnych dzieci staje się bardziej obojętny. Ale wcale tak nie jest. Byłam przy porodzie, gdzie kobieta rodziła swoje szóste czy siódme dziecko. Ona była jeszcze szyta po cesarskim cięciu, gdy dzieciak trafił w ręce krewnych i zaskoczyła mnie ogromna radość z jaką je przyjęli. Tam celebrowane jest każde nowe życie. A jeśli do tego jest to chłopiec, to już w ogóle jest super. Cieszą się nie tylko krewni, ale też pacjenci z innych oddziałów. Więc to było dla mnie pozytywne zaskoczenie. Inna rzecz, że śmiertelność dzieci jest tam nadal bardzo duża. Malaria, niedożywienie, wypadki, dzikie zwierzęta. Trzeba się liczyć z tym, że na siedem porodów dojrzałego wieku dożyje czwórka, może piątka dzieci. Więc też może dlatego oni tą dzietność mają taką wysoką? – zastanawia się wolontariuszka.

Odrębna sprawa to brak środków antykoncepcyjnych. Poza tym trudno przekonać mężczyzn do ich stosowania. To przekłada się nie tylko na zwiększoną dzietność, ale rozprzestrzenianie się wirusa hiv. Marta szacuje, że nawet co druga pacjentka miała HIV. Zazwyczaj jednak były one pod kontrolą przychodni przyszpitalnej, brały leki, więc ryzyko zakażenia dziecka – oczywiście przy odpowiedniej jego kontroli i stosowaniu osobnych medykamentów – było niewielkie.

Sierociniec Kasisi

Dla Marty był to pierwszy pobyt w Afryce. Choć był to październik, afrykańskie gorąco dało jej się porządnie we znaki. Temperatury w ostatnim tygodniu ich pobytu sięgały nawet 48-49 stopni. Kiedy którejś nocy wichura pozbawiła je prądu, a co za tym idzie klimatyzacji, nie dało się zmrużyć oka nawet na chwilę.

Mieszkały 100 metrów od szpitala.

– Przez trzy tygodnie praktycznie nie wychodziłyśmy w ogóle z tego terenu na którym jest szpital i zakon, bo nie było za bardzo gdzie. Tyle, co czasem do kościoła i zobaczyć szkołę dla dziewczynek, prowadzoną także przez siostry Służebniczki i dość szeroko znaną w Zambii. Nawet nad tę rzekę nie poszłam. Wszyscy się ze mnie śmiali, że się boję węży i krokodyli.

Faktycznie, na tereny przyszpitalne podobno czasem podpełzają pytony, licząc na smakowitą zdobycz w doglądanym przez zakonnice kurniku. Ale to zdarza się raczej w porze deszczowej. Polskie wolontariuszki na szczęście nie spotkały też skorpionów. Wprawdzie ukąszenie przez dwa gatunki, które mieszkają na tym terenie nie jest śmiertelne, ale podobno koszmarnie bolesne. Środków ostrożności nie wolno jednak zaniechać. Po ciemku trzeba zawsze poruszać się z latarką, patrzeć pod nogi, nie chodzić nigdzie boso, a buty zostawiać na noc oparte o ścianę, żeby nic do nich nie weszło.

Przed wylotem do Polski Marta i Monika zwiedziły jeszcze w Lusace sierociniec prowadzony przez siostry Służebniczki w dzielnicy Kasisi. Przebywa tam aktualnie 250 dzieci. Niektóre znalezione na ulicy. Był też noworodek, którego ktoś pozostawił na śmietniku. Ale są też takie dzieci, które przywożą ojcowie, jeśli na przykład matka zmarła przy porodzie, a oni nie są w stanie jednocześnie pracować i opiekować się nimi. Wiele z tych dzieciaków wraca do rodzin, jak tylko osiągną wiek, w którym mogą pomagać przy pracy. Do tego czasu opiekują się nimi siostry.

– Bardzo fajnie to funkcjonuje. Sierociniec wspomaga działająca w Polsce fundacja Kasisi. Można dzięki niej wirtualnie zaadoptować takie dziecko, łożąc na jego opiekę. Chciałabym moc tam kiedyś wrócić, bo jest tam dużo noworodków i ogromne zapotrzebowanie na pomoc – kończy Marta.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama