Niestety, gdański klub stał się memem. Mówię to z żalem jako kibic z trzydziestoletnim stażem. Stałem za tą drużyną murem zawsze. Nie opuściłem ani jednego domowego meczu w kampanii od A-klasy do ekstraklasy. Moje serce jest zabetonowane po wsze czasy, a na meczach z Arką, Legią czy Lechem otwierają się czakry zwierzęcej wręcz energii.
Ale wszystko ma swoje granice. Tą granicą był koniec rządów Adama Mandziary. I, nie powiem, jego i Franza Josefa Wernze – będącego ewidentnym słupem – broniłem długo. Bo długo broniły się wyniki. Ale ostatecznie polski niesławny menadżer obrzydził mi – i wielu kibicom – Lechię tak, jak wcześniej to zrobił w Krakowie z Wisłą.
Przyszedł kolejny złotousty wizjoner – pod postacią Paolo Urfera – ze szmalem od szejków. Podobno. No i co? Petrodolary jednak chyba nie takie, jakimi być powinny. Ale wróćmy do 2008 roku. Wtedy zaczęło się sukcesywne niszczenie gdańskiego klubu oraz robienie z kibiców idiotów. Nie bójmy się mocnych słów.
Jest mi po prostu, tak po ludzku, żal tych wszystkich kibiców, którzy po latach dziwacznych fuzji i upokorzeń postanowili wziąć na swoje barki projekt, jakim było odbudowanie Lechii Gdańsk. Dziś, będąc na ich miejscu, byłbym wściekły. Odbudowali ten klub, odbudowali jego markę, zaszczepili w ludziach na nowo miłość do Lechii. No i po awansie do Ekstraklasy trzeba było wszystko przebudować.
Formalnie należało stworzyć sportową spółkę akcyjną. Przyszedł Andrzej Kuchar. Człowiek z Wrocławia, który w Gdańsku był niczym duch – mało kto go widział, a pod koniec jego rządów chciano jego głowy. Obstawił się cwaniakami z gdańskiego magistratu (nazwisk nie będę wymieniał) i praktycznie oddał im władzę.
Ci, wierząc przesłankom o rzekomym udziale w głośniej aferze korupcyjnej w polskiej piłce, po awansie zwolnili architekta sukcesu, czyli trenera Dariusza Kubickiego. Trenera oczyszczono z zarzutów, ale smród pozostał. Z drużyny, która funkcjonowała jak szwajcarski zegarek – mimo niemal tego samego składu – powstał trabant. Z ambicjami, ale z konstrukcją z dykty. Cudem udało się utrzymać Ekstraklasę.
No i to trwało kilka lat, było kilka lepszych momentów pod wodzą Tomasza Kafarskiego, wspaniałe wygrane z Arką, Legią czy Górnikiem, ale ostatecznie Andrzej Kuchar uciekł z Gdańska, sprzedając klub inwestorom z Niemiec. Oho, teraz będzie Liga Mistrzów!
Andrzej Juskowiak jako dyrektor sportowy, Ricardo Moniz jako trener – swoją drogą, najlepszy, jakiego Lechia miała od 2008 roku do teraz – zaciąg wielu jakościowych piłkarzy. No, wyglądało to dobrze. W czasach, kiedy jeszcze dzielono tabelę na mistrzowską i spadkową, Lechia miała dużo atutów. Ale odejście po sezonie Moniza, jak się później okazało, nie było przypadkowe. Uciekł do Monachium, ponieważ wyczuł pismo nosem. To było dziadostwo.
Kto by nie uciekł? Mandziara pociągał za sznurki, ale robił to na tyle umiejętnie, że później pojawił się Piotr Nowak, który przywiózł do Gdańska radosny amerykański futbol polegający na tym, że jeśli stracimy pięć, to mamy strzelić sześć bramek. Ależ to się oglądało! Ale ostatecznie i on poległ, wychodząc na mecz o mistrzostwo z bezpieczną (bezjajeczną wręcz) taktyką, co skończyło się bezbramkowym remisem w Warszawie z Legią. Zamiast mistrzostwa – czwarte miejsce.
Później z niewiadomych przyczyn zastąpił Nowaka Adam Owen, i to była już równia pochyła. Koszmarne wyniki, ale wygrane derby. Anglika – jako strażak – zastąpił Piotr Stokowiec. Później kibice nazywali go Piotr I Odnowiciel, ponieważ ze składu, który zastał, wyrwał wszystkie chwasty i, grając bardzo brzydki, ale jednocześnie pragmatyczny futbol, dał kibicom najlepszy sezon w historii.
Gdański klub długo liczył się w walce o mistrza, ale, targany zmęczeniem, kilkoma stratami punktów na własne życzenie, wąską kadrą i kontuzjami, ostatecznie musiał zadowolić się brązem i Pucharem Polski. Tak czy inaczej – europejskie rozgrywki w końcu zagościły w grodzie Neptuna.
Miłe złego początki.
Już nie będę przytaczał historii najnowszej, ponieważ wszyscy znamy ją aż za dobrze. Skończyło się spadkiem do 1. Ligi z widmem rozpoczęcia rozgrywek nawet i od piątego poziomu (IV Liga). Ostatecznie zjawił się cudotwórca. Paolo Urfer, który na piłce rzekomo zjadł zęby. Udało się rozpocząć grę na zapleczu Ekstraklasy, ściągnięto nawet gwiazdę ligi, Luisa Fernandeza z Wisły Kraków, który od razu dał jakość patchworkowej drużynie.
Ostatecznie, jak skończyła się saga z Fernandezem, któremu przytrafiła się poważna kontuzja, to pozostała definicja klubu mema, jakim jest dziś Lechia.
Urfer dużo deklarował, utrzymał na stanowisku trenera Szymona Grabowskiego, który przychodził w trakcie zmian właścicielskich w nieznane. Żółtodzioba w poważnej piłce, ale z wielkim sercem, który migiem stał się Lechistą. No i do teraz kibice krzyczą: „Murem za Grabowskim”. Ślepo, ale taka dola fana. Też rzadko spotykana.
Ostatecznie szwajcarski biznesmen z powiązaniami w Dubaju zbudował skład, który zjadł 1. Ligę bez popijania i szturmem wdarł się do Ekstraklasy. Ale im dalej w las, tym gorzej. Człowiek, który wydawał się rozsądny, okazał się kolejnym cwaniakiem zrzucającym winę na poprzedników. Trochę jak w polityce.
A propos – już kiedyś taki był. Nazywał się Jacek Kurski i o głosy wyborców walczył hasłem: „Wielka Lechia naszych marzeń”. I oto jesteśmy – w 2024 roku. Tyle że wielka Lechia jest tylko i wyłącznie wciąż w naszych marzeniach.
Paolo Urfer wydawał się przez długi czas właścicielem, na którego długo czekaliśmy. Zatrudniał fachowców, snuł wizje, które często miały przełożenie na rzeczywistość. Dziś, po szóstym meczu bez zwycięstwa w Ekstraklasie, po braku realnych wzmocnień, po gadaninie o tym, że narastające nagłe problemy finansowe to wina poprzedników, po odejściu kilku fachowców…, wiemy, że to po prostu kolejny hochsztapler.
Ale żeby nie zrzucać wszystkiego tylko na kolejnych właścicieli. Oni nie biorą się znikąd. Każdy obecny, kolejny, poprzedni współpracował z miastem. I wrzucę tu kamyczek do ogródka – otóż Gdańsk kompletnie nie ma zmysłu biznesowego. Mili włodarze – Jarmarkiem i turystami nie zbuduje się ani marki, ani tożsamości. Tu potrzeba silnych działań. Ale ich nie będzie, dopóki na odpowiednich stanowiskach nie będzie odpowiednich ludzi. Zacznijcie wykorzystywać potencjał tego miasta.
A Lechia? Cóż, dziadostwo. Mem. Kabaret. Obraz nędzy i rozpaczy. A jak słyszę, gdy ktoś mi mówi, że Grabowskiemu odebrano sztab i ściągnięto ten, który chciał Kevin Blackwell, dlatego to tak wygląda, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Dlaczego? Otóż dlatego, że jeśli przychodzą fachowcy i mają rzekomo trenować fachowców, a ci po mocniejszych treningach zapominają, jak gra się w piłkę, to to nie są piłkarze. I to jest główna bolączka Lechii – tu nie ma piłkarzy na miarę Ekstraklasy, a co dopiero mówić o wyższym poziomie.
Natomiast co do przeciwników Kevina Blackwella. Przypominam, że to on dał płomienną przemowę w przerwie derbów z Arką, kluczowych dla awansu. I to on przejął pałeczkę przy ławce rezerwowych w tamtym meczu, kiedy gdynianie mogli upokorzyć gdańszczan na Polsat Plus Arenie. Tego jednak nie zrobili. Lechia za to odniosła jedno z najbardziej dojrzałych i ważnych zwycięstw w XXI wieku.
Szkoda że dziś, ledwie kilka miesięcy później, ten klub jest pośmiewiskiem (ponownie…). I nic nie zmienia ambitna postawa, grając w osłabieniu z bezzębną Cracovią. To kolejny mecz przegrany na własne życzenie, po indywidualnych błędach, ze złą taktyką i z brakiem odpowiedniej liczby jakościowych graczy.
Od 2008 roku Lechia jest pod wpływem klątwy. Jakby ten klub nie miał – z jakichś powodów – predyspozycji do wielkości.
Napisz komentarz
Komentarze