Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Żałuję, że ojca nie będzie na widowni. Świetnie by się bawił

Był dumny, że robię spektakl na scenie, na której on zaczynał - o swoim ojcu, aktorze Władysławie Kowalskim mówi Kuba Kowalski, reżyser spektaklu "Bunbury", którego premiera odbyła się w Teatrze Kameralnym w Sopocie
(fot. Teatr Wybrzeże/Tadeusz Link/Zbiory MNG)

Tuż po szkole teatralnej pana ojciec dostał angaż do Teatru Wybrzeże. Miał zagrać tylko w jednej sztuce, w słynnym „Smaku miodu” w reżyserii Konrada Swinarskiego, a został na rok. Z sentymentem wspominał tamten czas. Mieszkał w sopockim Domu Aktora, vis-à-vis Grand Hotelu. Dostał z żoną, zamiast pokoju, składzik na szczotki. Cztery metry kwadratowe. Mieściła się tam tylko góra od tapczanu ze sprężynami. Jeszcze po latach wspominał to rozanielony! Nie pamiętał ni cienia niewygody! Pan też, gdy w 2009 roku reżyserował swój pierwszy spektakl w Teatrze Wybrzeże mieszkał w składziku na szczotki?

(śmiech) Mieszkałem w mieszkaniu teatralnym na Grunwaldzkiej w Wrzeszczu. Też miło wspominam swoje początki, choć to były inne warunki i inny czas.

Pana ojciec był na Wybrzeżu bardzo szczęśliwy. Nie tylko dlatego, że obiady jadał w Grandzie – schabowy za 12 zł… Wyznał, że na jego pięćdziesiąt teatralnych sezonów, tak wspaniały jak tamten gdański nigdy się już nie powtórzył. Uważał, że dziś żaden aktor nie ma szans zagrać pięciu dużych ról w ciągu jednego roku, ról u reżyserów takiego formatu, jak Hübner , Wajda. Rozmawiał pan z ojcem o jego pierwszym latach na Wybrzeżu?

O składziku na szczotki nigdy nie mówił, ale tamten czas rzeczywiście wspominał bardzo dobrze. Kiedy reżyserowałem w Teatrze Wybrzeże swój pierwszy spektakl, „Zwodnicę” Thomasa Middletona i Williama Rowley'a, było dla mnie i miłe, i dziwne jednocześnie, że wchodząc, podczas prób na scenę, za każdym razem, codziennie mijam wiszące na korytarzu zdjęcie, na którym jest mój ojciec sprzed lat, w roli... Był dumny, że robię spektakl na scenie, na której on zaczynał. To było bardzo ważne dla niego.

Wspominał dyrektora artystycznego Zygmunta Hübnera, który  jako pierwszy poruszał tematy tabu. Wtedy przecież nie mówiło się o narkomanii, nie mówiło się, że są geje, że są młode prostytutki, ale o tym zaczął opowiadać gdański teatr. Był 1959 rok! Pan od początku też idzie pod prąd.

Czy ja wiem? Może poprzez tematykę genderową, którą poruszam? To przecież jeden z wielkich tematów naszych czasów. Nie tylko dotyczący mniejszości seksualnych, ale też emancypacji kobiet czy szeroko rozumianej wolności. Dziś w teatrze bardziej nas interesuje antybohater niż bohater. Outsider. Zresztą to pojęcie było bardzo mocno obecne także wtedy, gdy mój ojciec zaczynał, gdy wchodziła na sceny ta nowa, zachodnia dramaturgia. Ale czy ja idę pod prąd? Na pewno to, że poruszam się po obszarach kontrowersyjnych powoduje fakt, że w Polsce, wszystko jest niewiarygodnie upolitycznione, wszystko jest przedmiotem zażartych politycznych bojów, do tego na okrągło podgrzewane, wykorzystywane...

(fot. Teatr Wybrzeże)

Pana ojciec mówił, że lata 60. to był sprzyjający aktorom czas. Dziś to też czas łaskawy dla aktorów?

Ostatnie dwa lata, lata pandemii okaleczyły wszystkich. Może nieco łatwiej jest aktorom na etacie, to jakaś baza, dzięki której mogą się utrzymać. Ale reszta ma pod górkę. Ciężko jest, nikt nawet nie zdaje sobie sprawy jak bardzo ciężko. Do mainstreamowych mediów przebiły się dramatyczne wypowiedzi aktorów, którzy – by jakoś związać koniec z końcem - zamiast grać musieli rozwozić pizzę. I nie były to pojedyncze przypadki. Mam wrażenie, że gdy pandemia się zaczęła, ogromna liczba zdesperowanych ludzi teatru, żeby przetrwać, wróciła na garnuszek rodziców. Ale pomijając pandemię, myślę, że na przestrzeni mojego, kilkunastoletniego działania w zawodzie, teatr staje się mniej ważny. Wokół dzieje się tak dużo dramatycznych spraw, że teatr stał się w pewnym sensie niepotrzebny. Mam nadzieje, że to się zmieni.

Kiedyś teatr był ważny, bo był jedyny.

Pandemia przyśpieszyła nasze przejście do świata wirtualnego. Na szczęście teatr online odszedł w niebyt, co było do przewidzenia, bo to nie miało nic wspólnego z prawdziwym teatrem. Do tego ten społeczny niepokój, który przekłada się na potrzeby kulturalne. Mam wrażenie, że mimo iż teatr próbuje nadążyć za tym, co się dzieje i reaguje na to, co się dzieje, to jednak niczego nie załatwia, bo mówi jedynie do przekonanych. A nie potrafi przebić się do innych. To jest przykre.

Teatr pana ojca to był teatr indywidualności, wybitnych osobowości aktorskich. Dziś jest inaczej?

Niezależnie od tego, czy pracuję w Teatrze Narodowym czy w Teatrze Wybrzeże, w dużym czy małym mieście, pojęcie „gwiazdy” niewiele dla mnie znaczy. Liczy się zespół, który potrafi współpracować ze sobą, a jeśli grupa ta złożona jest z indywidualności to tym lepiej. Do pracy nad spektaklem „Bunbury”, który miał właśnie premierę w Teatrze Kameralnym w Sopocie, udało mi się zebrać zespół niezwykle wyrazistych aktorów. Na tym mi zależy. I to postrzegam za sukces.

Pan i pana ojciec. Teatr was łączył?

Ale i dzielił. Wiele się od mojego ojca nauczyłem, potrafił pracować z aktorem. Był dla mnie autorytetem, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że nie może być autorytetem niepodważalnym. Że, bez względu na wszystko, będę robił w teatrze coś, z czym on nie do końca musi się zgadzać. I wiele rzeczy, które robiłem i wygłaszałem nie podobały mu się, a ja po prostu musiałem to przyjąć.

A dlaczego nagle przestał być autorytetem niepodważalnym?

Bo to nie jest zdrowe. Umiejętność podważenia autorytetu rodziców na pewnym etapie wydaje się wręcz czymś koniecznym. To element procesu stawania się dojrzałym człowiekiem. Osobnym. Mówiącym swoim głosem. Tak musi być.

(fot. Tadeusz Link/Zbiory MNG)

Nigdy nie udało wam się spotkać na scenie w relacji aktor - reżyser?

Nigdy. Bycie synem aktora, który odniósł w zawodzie sukces - nie oszukujmy się - na drodze artystycznej wiele rzeczy ułatwia. Ojciec był bardzo lubiany i szanowany w środowisku. To był dla mnie rodzaj przepustki, gdy pojawiałem się w teatrze. Ale w pewnym momencie musiałem się z tym uporać i pokazać: To, że tu pracuję to nie jest kwestia tego, że jestem synem swojego ojca. Stanąłem przed pytaniem: Ojciec to jedno, ale co ty masz do powiedzenia? Tak więc biorąc pod uwagę te zależności, nie chciałem wtedy z nim współpracować. Nie umiałbym. A potem, gdy poczułem się na scenie pewniejszy, nagle tego zapragnąłem, jednak wówczas ojciec był bardzo zajęty, dużo grał, potem - z racji choroby był coraz słabszy. Ale bardzo chciał ze mną pracować. Dlaczego? Nie wiem. Mniej się chyba tego bał, niż ja. Tak czy siak, nie zdążyliśmy.

Był przyjacielem?

Mimo starć, które także między nami były, przede wszystkim był przyjacielem. Jako trzydziestolatek zwierzałem mu się, gdy rozstałem się ze swoim ówczesnym chłopakiem. Skądinąd zaakceptowanie mojej orientacji seksualnej nie było dlań łatwe. To było wyzwanie, z którym poradził sobie godnie.

Wsparł pana w Kampanii Przeciw Homofobii: Rodzice odważcie się mówić. Wizerunki panów pojawiły się na billboardach z podpisem - „Władysław, ojciec geja: Syn nauczył mnie, jak ważne jest być sobą”.

To była jego inicjatywa. I decyzja.

Najmilsze wspomnienie o ojcu?

Mnóstwo. Najbardziej lubiłem jego poczucie humoru. Trudno było patrzeć jak ten dowcip w nim gaśnie, gdy chorował. Coraz rzadziej żartował, zamykał się w sobie. To jego kapitalne poczucie absurdu... Jest go mnóstwo u Wilde’a, w „Bunburym” właśnie. W tej przedpremierowej gorączce przyszło mi nawet na myśl, że żałuję, że ojca nie będzie na widowni, świetnie by się bawił.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama