Przygotowana i przegłosowana przez Prawo i Sprawiedliwość ustawa samorządowa z 11 stycznia 2018 wprowadziła limit sprawowania władzy przez wójtów, burmistrzów i prezydentów miast do dwóch pięcioletnich kadencji. Początkowo zresztą ustawa ta miała działać wstecz, to znaczy uniemożliwić start w wyborach w 2018 roku wszystkim włodarzom, którzy mieli za sobą więcej, niż jedną kadencję na urzędzie. Ostatecznie jednak wszystkim dotychczasowym wójtom, burmistrzom i prezydentom „wyzerowano liczniki”. A to oznacza, że ci, wybrani w 2018, w kwietniu staną w wyborcze szranki po raz drugi i zarazem ostatni. Chyba, że ustawa zostanie zmieniona.
CZYTAJ TEŻ: Samorząd za PiS? „To było powolne gotowanie żaby”
Dwukadencyjność najbardziej uwiera tych, których bezpośrednio dotyczy, a więc samorządowców. A w nowym układzie politycznym wydaje się, że jest to silne lobby. Przesłanie Zarządu Miast Polskich na wybory samorządowe 2024 (publikowaliśmy je w „Zawsze Pomorze” 26 stycznia br.) kończy się deklaracją: „Będziemy starać się odwrócić niekorzystne zmiany w ustroju samorządowym, w tym zabiegać o przywrócenie obywatelom prawa do decydowania o liczbie kadencji wójta, burmistrza lub prezydenta miasta”.
Politolodzy, socjologowie, a także miejscy aktywiści widzą natomiast ten problem, jako złożony i ważą głosy za i przeciw. A zadecydują oczywiście politycy. Inna sprawa, że w tym wypadku czas ich nie goni. Na decyzję mają pięć lat. Do kolejnych wyborów.
To społeczność lokalna powinna decydować
– Gdy w 2018 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości wprowadzał przepisy prawa, które wydłużyły i ograniczyły liczbę kadencji sprawowanych przez wójta, burmistrza, prezydenta miasta, podkreślałem, że to odbieranie mieszkańcom gmin możliwości wyboru swojego włodarza – przypomina Wojciech Szczurek, sprawujący urząd prezydenta Gdynia od 1998. – Samorządem nie są burmistrzowie czy rady, tylko mieszkańcy. I tylko do nich powinna należeć decyzja, czy ktoś zasługuje na kolejną kadencję w samorządzie. Doświadczenie pokazuje, że tam, gdzie mieszkańcy nie akceptują postawy władz samorządowych, potrafią takie osoby skutecznie wymienić. Jestem przekonany, że mieszkańcy wielkich miast i małych ośrodków wiedzą najlepiej, czy chcą zaufać prezydentowi, wójtowi czy też burmistrzowi, przedłużając jego mandat lub nie.
Czytaj też: Kto wystartuje do sejmiku województwa pomorskiego? Nowe twarze i polityczni weterani na listach PO
W podobnym tonie wypowiada się Jacek Karnowski, wieloletni prezydent Sopotu, a obecnie poseł Koalicji Obywatelskiej, członek sejmowej Komisji Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej.
– Dwukadencyjność jest dalece szkodliwa, tak jak szkodliwa jest pięcioletnia kadencja samorządu. Uważam, że wybory do rad miejskich i gminnych powinny być co cztery lata, a nie co pięć. A już to, co nam PiS teraz zafundował, czyli pięć i pół roku, to jest w ogóle skandal. Ale też należy znieść dwukadencyjność. To społeczność lokalna powinna decydować o tym czy wójt ma dalej być wójtem, a prezydent – prezydentem. To jest szczególnie ważne w małych gminach.
Były prezydent Sopotu przypomina, że w maju 2022 samorządowcy z ruchu Tak! Dla Polski, którego on jest prezesem, razem z liderami ówczesnej opozycji, a teraz rządzącej Koalicji 15 Października, podpisali w Senacie porozumienie „Samorządowy Pakt dla Polski", w którym jest mowa o zniesieniu dwukadencyjności. Jacek Karnowski zwraca też uwagę, że co kadencję około jedna trzecia prezydentów, burmistrzów i wójtów się zmienia, co jego zdaniem, zadaje kłam tezie o „zabetonowaniu" samorządu. – Według mnie nie ma żadnego argumentu przemawiającego za tym ograniczeniem, szczególnie, że nie ogranicza się liczby kadencji posłów i senatorów. Karnowski zapewnia, że jego zdanie w tej sprawie podzielają inni byli samorządowcy, którzy przesiedli się do foteli parlamentarnych. Szacuje, że jest ich kilkudziesięciu i będzie to wystarczająca siła by zainicjować prace nad zniesieniem zapisu o dwukadencyjności. Parlamentarzysta nie przewiduje jednak, że nastąpi to w najbliższym czasie.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: W Sopocie nie ma niespodzianek. Inauguracja kampanii Magdaleny Czarzyńskiej-Jachim
– Ten przepis nikogo w tej chwili nie wyklucza, może to zrobić dopiero za pięć lat. Tymczasem w Sejmie są sprawy dużo pilniejsze, także z punktu widzenia samorządowców, jak pilna potrzeba reformy finansów gmin i miast, które są w fatalnej sytuacji w wyniku tzw. „Polskiego Ładu”. Sprawa niekompetencji Wód Polskich, potrzeba decentralizacji Wojewódzkich Funduszy Ochrony Środowiska, ucywilizowania najmu krótkoterminowego czy finansowania usunięcia odpadów niebezpiecznych. Wobec tego mamy tę kwestię na uwadze i w pamięci, ale też proszę pamiętać, że jest zasada, iż nie zmienia się prawa wyborczego na pół roku przed wyborami. Więc zajmiemy się tym już po wyborach samorządowych – kończy Jacek Karnowski.
Jak wybierać, kiedy praktycznie nie ma wyboru?
– To nie jest do końca trafiony argument – mówi o haśle: „pozwólmy ludziom zdecydować, kogo chcą na wójta czy burmistrza” dr Marcin Gerwin, politolog, specjalista ds. demokracji deliberacyjnej i zrównoważonego rozwoju.
– Oczywiście, wolność wyboru brzmi dobrze, ale wolność wyboru spośród kogo? Na karcie do głosowania jest zwykle tylko kilka nazwisk. Kiedy można kandydować bez ograniczeń, ktoś może zbudować sobie przez lata bardzo silną pozycję i trwać na stanowisku przez wiele kadencji, gdyż sensowni kontrkandydaci po prostu się nie zgłaszają. Taka osoba jest wybierana wielokrotnie nie dlatego, że jest świetnym prezydentem, lecz dlatego, że nie ma z kim przegrać.
Prezydenci miast z racji pełnionej funkcji są obecni w mediach, a przez to są rozpoznawalni. I nawet jeżeli ktoś inny ma odpowiednie kompetencje i chce kandydować, powiedzmy na prezydenta Gdyni, to przecież nie obejdzie całego miasta od drzwi do drzwi, żeby dotrzeć do wyborców. Jak w takim razie ma zapewnić sobie rozpoznawalność?
Dr Marcin Gerwin / politolog, specjalista ds. demokracji deliberacyjnej i zrównoważonego rozwoju
Z tego powodu Marcin Gerwin uważa, że – choć dwukadencyjność nie jest rozwiązaniem idealnym – jest lepsza niż to, żeby ktoś trwał na stanowisku przez 20 lat, niczym prezydent Azerbejdżanu.
Na argument, podnoszony wcześniej przez Jacka Karnowskiego, że 1/3 włodarzy jednak się wymienia co wybory, Marcin Gerwin odpowiada, że zmiana na stanowisku wójta czy burmistrza jest łatwiejsza w małych miejscowościach, a niekoniecznie w dużych miastach. W małych gminach jest łatwiej poprowadzić skutecznie kampanię wyborczą, gdyż ludzie generalnie wiedzą tam, kto jest kim.
SPRAWDŹ TEŻ: Jeśli PiS przegra te wybory, to może stracić wszystkie albo prawie wszystkie sejmiki
– Z kolei w dużym mieście kluczowe znaczenie ma rozpoznawalność. Bez tego nie ma szans na wygranie wyborów. Kompetencje merytoryczne mogą być na drugim planie. Prezydenci miast z racji pełnionej funkcji są obecni w mediach, a przez to są rozpoznawalni. I nawet jeżeli ktoś inny ma odpowiednie kompetencje i chce kandydować, powiedzmy na prezydenta Gdyni, to przecież nie obejdzie całego miasta od drzwi do drzwi, żeby dotrzeć do wyborców. Jak w takim razie ma zapewnić sobie rozpoznawalność, jeśli nie jest gwiazdą piłki nożnej albo aktorem, którego wszyscy znają?
Z tego powodu dr Gerwin uważa, że równość szans w wyborach jest pozorna, bo nie ma jej wtedy, gdy nie ma takiej samej rozpoznawalności wśród kandydatów. I właśnie dlatego popiera utrzymanie limitu kadencji, przede wszystkim w dużych miastach.
Pamiętam argument byłej wójt Pszczółek, że pierwsza kadencja to przede wszystkim uczenie się. Zgadzam się z tym, bo jeśli ktoś zostaje wójtem czy prezydentem po raz pierwszy, to jakoś musi się tego nauczyć i robi to przez praktykę. To procentuje w drugiej kadencji.
Marcin Gerwin / politolog
– Co do gmin wiejskich, powiedzmy do 20 tysięcy mieszkańców, to ograniczenie liczby kadencji nie jest aż tak konieczne – zauważa Marcin Gerwin, choć jednocześnie zaznacza, że i tam zbyt długie trwanie jednej osoby przy władzy może prowadzić do wytworzenia się nie zawsze zdrowych powiązań i zależności. Limit kadencji pozwala tego uniknąć.
Co do tego czy kadencje samorządowe powinny trwać cztery czy pięć lat, Marcin Gerwin nie ma jednoznacznej opinii.
– Pamiętam argument byłej wójt Pszczółek, że pierwsza kadencja to przede wszystkim uczenie się. Zgadzam się z tym, bo jeśli ktoś zostaje wójtem czy prezydentem po raz pierwszy, to jakoś musi się tego nauczyć i robi to przez praktykę. To procentuje w drugiej kadencji. Z tej perspektywy 10 lat na stanowisku łącznie ma sens. Ale z perspektywy mieszkańca, który musi się męczyć z prezydentem, którego nie chce, to jest bardzo długo. A dla mnie najważniejsze jest to, czy dane rozwiązane jest korzystne dla mieszkańców. I z tej perspektywy wybory co cztery lata mogą sprawdzać się lepiej. Najważniejsze jest jednak przyjęcie mechanizmów, które pozwalają korygować politykę prezydenta czy prezydentki w trakcie kadencji. Tu widziałbym rolę paneli obywatelskich i innych rozwiązań z demokracji deliberacyjnej, gdyż – jak pokazuje doświadczenie – referenda nie bardzo się u nas sprawdzają – kończy współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej.
Kiedy to władza rozlicza wyborców
– Co do zasady, zderzają się tutaj dwie racje: bierne prawo wyborcze, czyli prawo do bycia wybieranym i walka z oligarchizacją, z koncentracją władzy w rękach jakichś wąskich elit – mówi dr hab. Michał Wenzel, socjolog z Uniwersytetu SWPS, zajmujący się metodami badań społecznych i postawami politycznymi. – I jest to, moim zdaniem, dylemat nierozwiązywalny. Zwolennicy obu tych racji mają słuszność: obywatele powinni mieć prawo wybierać sobie włodarzy na tyle kadencji, na ile chcą. A z drugiej strony wiadomo, że władza może kupować sobie poparcie. Może, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, tak sterować, zatrudniać, kierować inwestycje, żeby zapewniać sobie wybór na kolejne kadencje.
W przeciwieństwie do Marcina Gerwina Michał Wenzel uważa, że brak limitu kadencji jest większym problemem w małych ośrodkach.
– W większych miastach, gdy samorządowcy tracą popularność, sami to widzą i odchodzą. Często mają też inne plany życiowe, plany polityczne. Prezydent Sopotu odszedł do Sejmu, chociaż nikt go z posady nie wyrzucał. Dynamiczna sytuacja była we Wrocławiu. Prezydent Krakowa po wielu latach ustępuje. Problem, jeżeli się pojawia, to chyba w tych najmniejszych gminach. Tam są rekordziści Polski w długości sprawowania mandatu. Tak, że wydaje mi się, iż to właśnie tam należy szukać potencjalnych korzyści z obowiązujących obecnie regulacji.
W Warszawie, czy w Gdańsku dwie główne partie: PiS i Platforma wystawiają swoich kandydatów. Natomiast im niżej schodzimy, tym to upartyjnienie jest mniejsze, a silniejsza pozycja lokalnych komitetów, opartych na jakichś miejscowych układach
dr hab. Michał Wenzel / socjolog z Uniwersytetu SWPS
Dr Wenzel wskazuje też inne mechanizmy, które powodują, że mniejsze gminy łatwiej „betonują” władzę. Często jedyny lokalny portal czy gazeta są tam wydawane przez gminę i przekaz informacji jest sterowany z tego źródła. Poza tym w mniejszych ośrodkach ludzie często osobiście znają wójta, radnych. To z jednej strony dobrze, bo władza jest „bliżej” ludzi. Ale z drugiej strony, powoduje to swego rodzaju klanowość, rodzi pokusę nepotyzmu. Tego rodzaju zjawiska pojawiają się wtedy, kiedy osobiste znajomości są ważniejsze, niż decyzje podejmowane na zasadzie tego, kto ma lepsze programy, etc. Im większy ośrodek, tym mniej ważne są osobiste znajomości. Najlepiej widać to m.in. po tym, że w największych miastach generalnie w samorządach odtwarzana jest struktura partyjna.
- W Warszawie, czy w Gdańsku dwie główne partie: PiS i Platforma wystawiają swoich kandydatów. Natomiast im niżej schodzimy, tym to upartyjnienie jest mniejsze, a silniejsza pozycja lokalnych komitetów, opartych na jakichś miejscowych układach. Wydaje mi się, że jeżeli gdzieś szukać zagrożeń, to właśnie w tym aspekcie. Po prostu w małej miejscowości niekoniecznie musi być tak, że to wyborcy rozliczają włodarzy, tylko włodarze rozliczają wyborców ze swoich zachowań. W większych ośrodkach tego nie ma – zauważa dr Wenzel.
Napisz komentarz
Komentarze