„W normalnym kraju takie zachowanie eliminuje z polityki, z życia publicznego. Dziennikarze powinni wreszcie przestać komentować wypowiedzi polityka, który za broń ma kolor włosów przeciwnika" – napisał pan na Twitterze w reakcji na niedzielną wypowiedź prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Kaczyński, odnosząc się Donalda Tuska, stwierdził: "Pamiętajcie o tym ryżym, bo to jest największe zagrożenie dla Polski", nazwał lidera Platformy Obywatelskiej „prawdziwym wrogiem naszego narodu" i dodał na jego temat: „niech idzie do swoich Niemiec i niech tam szkodzi, a nie tu". Faktycznie to bardzo mocne słowa, ale może powinniśmy je traktować, jako element trwającej już de facto kampanii wyborczej i uznać, że polityk musi mieć „grubszą skórę"?
Nie musimy się na to godzić. Regularnie obserwuję wybory w wielu krajach, chociażby w Niemczech, i nie ma tam miejsca na podobne wycieczki personalne. Takie słowa potrafią wręcz dyskwalifikować tego, kto je wypowiada. Zresztą nie tylko w polityce. Gdyby zwrócił się pan w ten sposób do kolegi w pracy, na pewno skończyłoby się to dla pana kłopotami, a niewykluczone, że zwolnieniem. Traktuję tę rozmowę, jako rodzaj szczepionki, która jest potrzebna, gdy organizm jest chory, a według mnie zakwestionowane zostały podstawowe wartości. Nie należę do milczącej większości i uważam, że gdy granice są przekraczane to trzeba o tym mówić i przestrzegać. Możemy zrobić analizę wykazującą to, jak język debaty publicznej w polskiej polityce się staczał, ale podstawowym pytaniem jest: jak na to zareagować?
Spróbujmy zrobić jedno i drugie.
W 2015 roku, tuż po wygranych przez PiS wyborach poprzedniej kadencji mówiłem w mediach, że ta partia zajmie się „dokańczaniem rewolucji" i tego jesteśmy świadkami w ostatnich 8 latach. Użyte w niedzielę przez prezesa Kaczyńskiego słowa to przykład stygmatyzacji językowej, której celem - i to zostało wypowiedziane wprost – jest wykluczenie szefa PO jako człowieka i polityka. W tych słowach wybrzmiewa pogarda, która wprost kojarzy mi się z językiem III Rzeszy opisanym przez Viktora Klemperera, a w kontekście braku praworządności, przy niemal nie istniejących i wciąż znikających wolnych mediach, mamy dziś do czynienia z systemem autorytarnym.
Premier Mateusz Morawiecki mówi o Donaldzie Tusku „kuglarz z PO - partii oszustów". To nie jest język premierów normalnych europejskich państw. Właśnie wróciłem z Berlina i nie wyobrażam sobie, żeby tamtejszy kanclerz czy premier Wielkiej Brytanii używali takich określeń. Uważam, że teraz prezes Kaczyński wyjął ze swojego arsenału cały ekwipunek typowy dla partii autorytarnej, ale to skutek wieloletniego procesu, który obserwuję na polskiej scenie politycznej. Już w 2007 roku Joachim Brudziński (PiS) rozmowy PO z PSL skomentował jednym słowem: „srutututu", Ludwik Dorn (wówczas PiS) sejmowych fotoreporterów i dziennikarzy określił jako „ścierwojady". Od 2001 r. Jarosław Kaczyński mówi o "rewolucji moralnej", a 1 października 2006 r. w Stoczni Gdańskiej mogliśmy usłyszeć o "ludziach o marnej reputacji". Po drodze był też "lumpenliberalizm", Kilkanaście kolejnych lat przyniosło całą gamę wypowiedzi szefa PiS, które mógłbym tu wypowiadać bez końca. Chodzi też np. o „oczyszczenie państwa" – termin po prostu groźny. Stygmatyzowanie lidera opozycji ze względu na kolor włosów wpisuje się w ciąg tych wypowiedzi. Zastanawiam się jak powinien na to zareagować Donald Tusk?
Premier Mateusz Morawiecki mówi o Donaldzie Tusku „kuglarz z PO - partii oszustów". To nie jest język premierów normalnych europejskich państw. Właśnie wróciłem z Berlina i nie wyobrażam sobie, żeby tamtejszy kanclerz czy premier Wielkiej Brytanii używali takich określeń. Uważam, że teraz prezes Kaczyński wyjął ze swojego arsenału cały ekwipunek typowy dla partii autorytarnej, ale to skutek wieloletniego procesu, który obserwuję na polskiej scenie politycznej
Jaki wniosek?
W swojej „Erystyce" Artur Schopenhauer wymienia 37 sposobów prowadzenia sporów. Nieponumerowany, 38. zawarty przez niego na końcu fragment dotyczy argumentów „ad personam". Schopenhauer radzi, by na przykład unieść się honorem. Pozostają też pojedynek albo proces o obrazę, ale skuteczniejsze byłoby moim zdaniem obśmianie takiej retoryki – np. organizacja jakiegoś „Marszu Ryżych" albo może modne wśród młodych, zafarbowanie włosów na fioletowo.
Pod pana wspomnianym wpisem, jeden z pierwszych komentarzy, z którym pan dyskutował wskazywał: „W normalnym kraju liczący się polityk zna parę języków, ubiera się elegancko, jego dom jest zadbany, korzysta z usług dentystycznych i ma co najmniej 175 cm wzrostu!". To ewidentne docinki wobec Jarosława Kaczyńskiego, którego - obok nieżyjącego dziś brata, Lecha - kilkanaście lat temu „kurduplami" nazywał ówczesny poseł PO, Janusz Palikot. Drwiny z niskiego wzrostu prezesa PiS, żarty o przynoszeniu mu drabinki, niewybredne komentarze na temat jego garniturów i butów nie milkną od lat, no i nie zniknęło bardzo popularne hasło z 8 gwiazdkami. W sobotę, a więc jeszcze przed wypowiedzią o kolorze włosów, Donald Tusk mówił o „niepohamowanym złodziejstwie i pazerności" rządu oraz że „w Polsce rządzi kilka, czy kilkanaście mafijnych rodzin - tak naprawdę wygląda dzisiaj PiS-owska władza". Nie chodzi o to by się licytować ani symetryzować, ale może obie strony mają co nieco za uszami?
„Jest rudy i mściwy" – widziałem, że tę wypowiedź, choć nie wygłoszoną publicznie, a podczas rozmów nielegalnie zarejestrowanych w restauracji Sowa i Przyjaciele, media PiS wypominają dziś prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu by zrelatywizować słowa Kaczyńskiego. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że słowa na temat „kurdupli" są absolutnie niedopuszczalne.
Nie pochwalam też hasła z 8 gwiazdkami, choć uważam, że trzeba je wyraźnie oddzielić od pozostałych przypadków, stanowi bowiem element logiki manifestacji ulicznych i wyraz wzburzenia tłumu. Przyznaję, że druga strona politycznego konfliktu nie jest bez winy. Przypomnę bardzo niechlubną sytuację, gdy w 2011 roku po słowach "chwyty poniżej pasa" użytych przez ówczesnego posła Roberta Biedronia, gromkim śmiechem wybuchła prawie cała sala sejmowa – od lewa do prawa, włącznie z premierem Donaldem Tuskiem. Z dzisiejszej perspektywy to na szczęście już niewyobrażalne.
Gdybym miał ocenić sobotnie wypowiedzi szefa PO, uważam je za nieroztropne, bo jako rozgrywający w polityce daje się wciągnąć w tę retorykę sprawujących władzę. Może to nie argumentum ad personam, ale na podobne „mafijno-rodzinne" docinki adwersarze mogą z łatwością odpowiedzieć pytając: „A za pana rządów było inaczej?" i przypomnieć, że za każdej władzy, również tej PO, są środowiska i rodziny, którym powodzi się lepiej. Powiązania biznesu z polityką występują zawsze, dlatego moim zdaniem lepiej sięgnąć po śmiech lub hiperbolę.
ZOBACZ TEŻ: Feliks Falk: Od czasu przełomu śledziłem, co się działo w polskiej polityce. Teraz przestałem to rozumieć
Nie musimy się na to godzić. Regularnie obserwuję wybory w wielu krajach, chociażby w Niemczech, i nie ma tam miejsca na podobne wycieczki personalne. Takie słowa potrafią wręcz dyskwalifikować tego, kto je wypowiada. Zresztą nie tylko w polityce. Gdyby zwrócił się pan w ten sposób do kolegi w pracy, na pewno skończyłoby się to dla pana kłopotami, a niewykluczone, że zwolnieniem.
Zdarzają się jednak głosy, że z populizmem trzeba walczyć przy pomocy populistycznej retoryki, ale czy psucie języka polityki w Polsce jest domeną ostatnich lat albo szerzej okresu po 1989 roku?
"Alfabetyczny słowniczek wyborczy (Dla użytku lewicy i prawicy)" z 1922 r. był obszerny. Trafiły tam choćby takie określenia jak: hycle, hołota czy hieny, ale też – uznawane wtedy za nieeleganckie – hipopotamy. Do tego: impotenci, idioci, krętacze, karierowicze, paralitycy, pachciarze czy paskarze. Był to jednak inny język niż dzisiaj. Mimo wszystko bardziej finezyjny, np. operetkowi ludzie. Najważniejsze jednak - nie było odniesień ad personam.
Chwali pan obyczaje parlamentarne II RP, ale przecież to zarazem czas, kiedy partie miały swoje bojówki ścierające się fizycznie na ulicach. Zdarzało się, że podczas protestów społecznych padały dziesiątki zabitych jak w czasie strajków chłopskich czy w Krakowie w 1923 roku, zamordowany został prezydent Gabriel Narutowicz, były pobicia, procesy Brzeskie i Bereza Kartuska...
To prawda i niestety nie brakowało też wtedy haniebnych określeń takich jak „żydowskie pachołki". czy "austriackie ścierwo". Ja bym jednak spojrzał na sytuację szerzej i abstrahując od II RP wskazał, że kanon życia na linii Paryż-Berlin-Warszawa cechował się inną, wyższą kulturą aż do triumfu faszyzmu, który oznaczał załamanie dotychczasowego świata i dojście do władzy nowych grup, które pogardzały i deptały kulturalne konwenanse. Międzywojenny, polski savoir vivre był ziemiańsko-mieszczański, może poza ludowcami, o których w kuluarach Sejmu mówiono "fornale". Kto dzisiaj pamięta blokowanie trybuny sejmowej przez "Samoobronę"?Wincenty Witos był sprytniejszy i wiedział kiedy założyć chłopską sukmanę.
„Nie każdy lubi brokuły, ale to nie powód, by zerwać przyjaźń" – cytował Leszka Kołakowskiego, wyciągając w Warszawie rękę do swojego polskiego odpowiednika dzisiejszy prezydent, a ówczesny szef niemieckiej dyplomacji, Frank Walter Steinmeier. Wypowiedziom polskich rządzących brak tej finezji i pozytywnego przesłania. Dominuje retoryka walki oraz wbijania noża w plecy. To się musi zmienić. Dzisiaj powiedzieć, że jest się demokratą, to za mało. W grze o władzę nie możemy być tylko widzami. "Nie ma czegoś takiego jak posłuszeństwo w sprawach moralnych i politycznych" pisała Hannah Arendt w „Odpowiedzialności osobistej w czasach dyktatury". Niech te słowa służą za drogowskaz.
Napisz komentarz
Komentarze