Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Jestem szczęśliwa, bo każdego dnia tak sobie postanawiam

Powiedzenie „Dzieci i ryby głosu nie mają” nie ma już racji bytu. Dzieci zadają pytania i oczekują odpowiedzi. Mają głos, stąd może zmiana tematyki książek dla nich przeznaczonych – mówi Roksana Jędrzejewska-Wróbel, laureatka drugiej edycji konkursu Literacka Podróż Hestii za książkę „Stan splątania”
Roksana Jędrzejewska-Wróbel, laureatka drugiej edycji Literackiej Podróży Hestii
Roksana Jędrzejewska-Wróbel, laureatka drugiej edycji Literackiej Podróży Hestii

Autor: Fot. Grzegorz Hryniszak

Trzeba wierzyć w sny – powiedziała pani odbierając Nagrodę Literacka Podróż Hestii.

Sny to nasza podświadomość. Część nas, na którą zwykle brakuje nam czasu w życiu codziennym, a która podczas śnienia próbuje się z nami skontaktować. Wierzę w sny, bo opowiadają nam o nas samych językiem symboli, przynoszą odpowiedzi na pytania, które dręczą nas na jawie. Dlatego zapisuję sny, nadaję im tytuły. Wracam do nich. Bywa, dostrzegam motywy, które się powtarzają i zastanawiam się, co mogą dla mnie znaczyć. Rozmawiam o snach z moimi przyjaciółkami. To pomaga w rozpoznaniu źródła tęsknoty czy niepokoju. W poznaniu siebie po prostu.

Z dziećmi też rozmawia pani o snach?

Oczywiście. Dziś to już dorośli ludzie, ale dla każdego z nich sny są ważne i inspirujące. Najstarsza córka przywiozła mi niedawno z Muzeum Freuda w Londynie „Dream decoder”, czyli 60 kart z najbardziej powszechnymi, archetypicznymi snami, które śnimy od czasu do czasu wszyscy. To też dowód na to, jak bardzo jesteśmy ze sobą połączeni. I o tym też jest moja powieść „Stan splątania”. A także o śnie, w który uciekają jej nastoletni bohaterowie, kiedy życie ich przerasta.

Sny, podświadomość… A zaczynała pani w latach 90. jako kierownik ...administracyjny gdańskiego Klubu Żak!

(śmiech) Mówimy, że dzieciom trzeba dać korzenie i skrzydła, ale przecież nie można dać czegoś, czego samemu się nie ma. Ta praca to był konkret, ugruntowanie w rzeczywistości. Same skrzydła – sny, wyobraźnia to wspaniała sprawa, ale trzeba być dobrze umocowanym, żeby nie odlecieć. Praca kierownika administracyjnego bardzo mi to uświadomiła.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Literacka Podróż Hestii. Znamy laureatkę

Wszystko, co przychodzi do nas w życiu ma sens?

Lubię tak myśleć, bo wtedy łatwiej się żyje i niczego nie żałuje. Praca w Żaku była dobrym doświadczeniem, poznałam mnóstwo świetnych ludzi, dużo się nauczyłam. Ale też uświadomiłam sobie, że wydawanie dyspozycji innym to zupełnie nie moja ścieżka. Kompletnie się nie nadaję, wolę zrobić sama niż zlecać i kontrolować. I dobrze, że tak szybko to zobaczyłam. Myślę, że to ważne, żeby w młodości robić różne rzeczy, żeby sprawdzić co płynie, a co utyka. Bo jak coś utyka już na starcie, to raczej nie jest to dobry kierunek.

Jako kierownik administracyjny pisała pani przy biurku - gdy nikt nie widział - wiersze?

Pisałam umowy! (śmiech) Na przykład na wynajem sali teatralnej albo pisma w sprawie zabezpieczenia przeciwpożarowego budynku, żadnych wierszy! Wiersze mogą człowiekowi bardzo skomplikować życie, umowy wręcz przeciwnie, sam konkret. Poezja to pytania, rozterki, różne perspektywy, w umowach wręcz przeciwnie - na wszystko jest paragraf, żadnych wątpliwości. To z jednej strony bardzo ułatwia życie, ale z drugiej czyni je jednowymiarowym. Dlatego moje życie jako kierowniczki administracyjnej miało swoje blaski i cienie. Bo ja uwielbiam poezję!

Skandalista Młodej Polski, Stanisław Przybyszewski, gdy u schyłku życia pracował jako urzędnik na gdańskiej kolei strasznie cierpiał, bo robota ta wyrwała go z metafizyki.

Miał gorzej, bo od metafizyki zaczynał. Z drugiej strony, niebezpieczeństwem kogoś, kto zaczyna od segregatorów jest to, że już w nich pozostanie. Uwierzy, że są całym światem, że wszystko można nazwać, włożyć w odpowiednią przegródkę segregatora. Taki właśnie jest Adam – ojczym jednego z bohaterów „Stanu splątania”, Miłosza. Jest przekonany, że ma kontrolę nad rzeczywistością.

Wierzę w sny, bo opowiadają nam o nas samych językiem symboli, przynoszą odpowiedzi na pytania, które dręczą nas na jawie. Dlatego zapisuję sny, nadaję im tytuły. Wracam do nich. Bywa, dostrzegam motywy, które się powtarzają i zastanawiam się, co mogą dla mnie znaczyć. Rozmawiam o snach z moimi przyjaciółkami. To pomaga w rozpoznaniu źródła tęsknoty czy niepokoju. W poznaniu siebie po prostu.

Roksana Jędrzejewska-Wróbel / laureatka drugiej edycji konkursu Literacka Podróż Hestii

W pewnym momencie porzuciła pani segregator dla literatury. Kiedy nastąpił ten przełom?

Pisałam wtedy doktorat u profesora Chwina, pracowałam, na świat przyszła moja najmłodsza córka. Zdecydowałam się na urlop wychowawczy. Chciałam więcej czasu spędzić z trójką moich dzieci, nie stracić tego czasu, który tak szybko mija. Próbowałam znaleźć zawód, który będę mogła wykonywać w domu. Tak przyszło do mnie pisanie.

Pisała pani dla dzieci?

Nie, chciałam po prostu wygrać wózek…

Wózek?

Na resorach, ówczesny mercedes wózków dziecięcych. Każdy kto zmagał się z krawężnikami wie, jakie to ważne, gdy wiezie się dzieci i zakupy. I taki właśnie wózek był nagrodą w konkursie ogłoszonym przez czasopismo „Dziecko” na tekst o doświadczeniu macierzyństwa. Nie było mnie na niego stać, więc postanowiłam wygrać. Napisałam o tym, jak w szpitalu na Klinicznej leżałam na sali z młodziutką dziewczyną, która urodziła synka w domu. Do mnie przychodzili bliscy, przynosili rosołki, książki. Do niej nikt. Rozmawiałyśmy dużo nocami, w końcu ją wypisali. W kapciach. Pielęgniarki powiedziały, że karetka przywiozła ją z meliny. Przed wyjściem ukradła mi portfel z szafki. Nie miałam jej tego za złe. Nazwałam to „Dwie matki, dwa światy”, ale wózka nie wygrałam. Ale po paru latach jedna z redaktorek „Dziecka” znalazła ten tekst i zaproponował mi współpracę. I tak zaczęłam pisać artykuły i felietony, które regularnie czytała Agnieszka Żelewska, wspaniała ilustratorka książek dla dzieci, z Sopotu zresztą. I bardzo ją te moje teksty poruszały. Tak bardzo, że namówiła mnie do wzięcia udziału w konkursie literackim im. Czesława Janczarskiego. Wierzyła we mnie bardziej niż ja sama, więc nie miałam wyjścia i napisałam „Królewnę” i „Gęboluda”. I wygrałam, a książki wydało Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne. To był rok 2004.

Ma pani szczęście do ludzi?

Tak. Ogromne. Nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem, gdyby nie mnóstwo wspaniałych osób. Wspomniana już Agnieszka Żelewska, Maugo Domańska, ówczesna redaktor prowadząca w GWP, Katarzyna Szantyr-Królikowska, założycielka Wydawnictwa Bajka, a wtedy szefowa „Świerszczyka”, Adam Matys, który jako szef wydawnictwa Makmed zaprosił mnie do pracy nad książką „Oto jestem” prof. Fijałkowskiego, Jona Jung – świetna ilustratorka z Wrzeszcza, z którą stworzyłyśmy ryjówkę Florkę, królewnę Aurelkę i mnóstwo innych bohaterów, Piotr Rychel – ilustrator i naczelny nieodżałowanego „Misia”, który nas poznał i zaprosił do współpracy. Mogłabym tak długo wymieniać. Ale myślę też, że dobrych ludzi spotykam wtedy, kiedy mam otwarte serce i wiarę, że świat wokół mnie jest przyjazny. Gdy zaczynam się porównywać, zazdrościć, wpadać w miejsce ofiary wydarzeń, świat jawi mi się jako miejsce pełne zasadzek. Kiedy jestem w tym stanie, nawet jeśli spotkam najwspanialszych ludzi, to ich nie zauważę. Więc dużo wysiłku wkładam w to, żeby kontrolować guzik, który przestawia w nas te funkcje. Ile razy mi się to udaje, szczęścia do ludzi mam więcej.

Myślę, że dzieci są teraz dojrzalsze i mądrzejsze niż kiedyś. Powiedzenie „Dzieci i ryby głosu nie mają” nie ma już racji bytu. Dzieci zadają pytania i oczekują odpowiedzi. Mają głos, stąd może zmiana tematyki książek dla nich przeznaczonych. Zawsze uważałam, że z dziećmi można rozmawiać o wszystkim, trzeba tylko znaleźć odpowiedni język.

Roksana Jędrzejewska-Wróbel / laureatka drugiej edycji konkursu Literacka Podróż Hestii

Co pani czytała w dzieciństwie?

Klasyka. Lindgren, Bahdaj, Niziurski, Siesicka, „Pan Samochodzik” Nienackiego. No i „Pollyanna” – opowieść o sierocie, która gra w zadowolenie, czyli we wszystkim, co jej się przydarza, stara się znaleźć coś dobrego. Jako dziecko potraktowałam tę grę bardzo poważnie i miałam niezłe rezultaty. Dzisiaj myślę, że była pierwsza, świadoma praca z umysłem. Pod koniec podstawówki otworzył się przede mną świat poezji – Stachura, Pawlikowska, potem Lipska, Szymborska, Grochowiak. Uwielbiam język poezji, jest zwięzły i obrazowy.

Pisanie dla dzieci traktuje pani jako swego rodzaju misję? To odpowiedzialność opowiadać młodym ludziom o świecie.

Na pewno, ale gdybym cały czas o tym myślała, nie wymyśliłabym wiarygodnej historii. To pułapka literatury dla dzieci, której często zarzuca się, że jest zbyt dydaktyczna. Dlatego zawsze zaczynam od bohatera, w którego uwierzę. I w którego uwierzą moi czytelnicy.

Czasem mam wrażenie, że książki, a zwłaszcza spektakle, które tworzone są z myślą o dzieciach, wcale nie są dla dzieci. Czy ta granica wieku odbiorcy ostatnio się przesuwa?

Myślę, że dzieci są teraz dojrzalsze i mądrzejsze niż kiedyś. Powiedzenie „Dzieci i ryby głosu nie mają” nie ma już racji bytu. Dzieci zadają pytania i oczekują odpowiedzi. Mają głos, stąd może zmiana tematyki książek dla nich przeznaczonych. Zawsze uważałam, że z dziećmi można rozmawiać o wszystkim, trzeba tylko znaleźć odpowiedni język.

Co teraz pani pisze?

Stan splątania” jest moim debiutem młodzieżowym. Tym bardziej jestem wdzięczna za uhonorowanie mnie nagrodą Literacka Podróż Hestii, bo to jak prezent na nową drogę życia. Mam już pomysł na kolejną powieść dla młodzieży, ale pracuję też nad książką dla dorosłych, na którą otrzymałam Stypendium Kulturalne Miasta Gdańska. To opowieść o 12 dniach z życia pewnej gdańskiej rodziny. 12 dni wybrane z 40 lat, podczas których zmienia się miasto, ludzie, uczucia. Kończę też serię dla dzieci pt. „Siedem szczęśliwych. Baśnie nie dość znane”, które pisałam także dzięki Stypendium Kulturalnemu Miasta Gdańska. Do tej pory nakładem Wydawnictwa Bajka ukazało się pięć z siedmiu planowanych książek. „Kwiat paproci”, „Szklana góra”, „Dziwożona”, „Woda żywa” i „Żelazne trzewiczki” to współczesne wersje baśni ludowych, które układają się w opowieść o siedmiu wartościach, dzięki którym możemy żyć lepiej. I tak na przykład bohaterka „Kwiatu paproci” instaluje aplikację, która najpierw udowadnia jej, jak bardzo jest nieszczęśliwa, a potem obiecuje to zmienić, proponując zakupy w aplikacji i coraz bardziej ją od siebie uzależniając.

Pani, by być szczęśliwa, potrzebuje aplikacji?

Jestem szczęśliwa, bo każdego dnia tak sobie postanawiam (śmiech). Dokładnie jak Zosia, bohaterka „Kwiatu paproci”, która w pewnym momencie usuwa aplikację i podejmuje decyzję, że od tej chwili jej własne szczęście będzie zależało od niej, a nie do ustawień w telefonie. Szczęśliwa, bo mądra - tak się kończy ta historia. Ja upatruję mądrości w takich właśnie decyzjach, bo na okoliczności zewnętrzne wpływ mamy niewielki, co jest frustrujące i zabiera mnóstwo energii. Wolę ją więc włożyć w panowanie nad własnymi myślami i emocjami. Bo tylko nad tym tak naprawdę mogę mieć jakąś kontrolę. To banalne co powiem, ale ważne jest też czuć wdzięczność za to, co się już ma. Jak tylko chcę więcej, natychmiast pojawia się niepokój. I po szczęściu.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama