Brak zasiewów na Ukrainie, zniszczenie infrastruktury krytycznej, blokady eksportu zbóż, a zarazem embargo na handel z Rosją – to wszystko wpłynie nie tylko na spadek podaży zbóż, ale też na wzrost ich cen. Jeśli nałoży się na to spekulację na rynku żywnościowym, to kryzys będzie globalny, co oznacza, że w mniejszym czy większym stopniu wszyscy go odczujemy. Niektórzy obserwatorzy szacują, że efektem przedłużającej się wojny będzie pozbawienie dostępu do wystarczającej ilości pożywienia nawet 1,7 miliarda ludzi.
Kruche podstawy globalizacji
– Świat produkuje tyle żywności, że starczyłoby do wykarmienia dwa razy większej liczby ludności, niż obecnie osób zamieszkujących Ziemię – tłumaczy dr hab. Sylwia Pangsy-Kania, profesor Uniwersytetu Gdańskiego, kierowniczka Zakładu Międzynarodowych Stosunków Ekonomicznych. – Z drugiej strony świat boryka się z marnotrawieniem żywności. Problemem nie jest zatem brak pożywienia, lecz kwestia jego redystrybucji, a ponadto spekulacji finansowych na rynkach żywnościowych. Wojna na Ukrainie z pewnością pogłębi kryzys żywnościowy w Afryce, gdzie połowa państw jest zależna od importu pszenicy z Ukrainy lub Rosji, a dodatkowo z Rosji importowane są nawozy dla około 20 proc. krajów Afryki.
Jeśli wojna będzie się przeciągać, a kryzys żywnościowy będzie się pogłębiał to należy się spodziewać kolejnych fal migracyjnych, protestów społecznych, konfliktów w krajach rozwijających się i uzależnionych od importu z Ukrainy i Rosji.
Zdaniem gdańskiej ekonomistki skutki ogłoszenia pandemii Covid-19 oraz wojny w Ukrainie pokazują, jak bardzo kruche są podstawy globalizacji. Obok oczywistych korzyści jest ona jednocześnie procesem, który kreuje głód i nędzę w jednych rejonach świata, przy bogaceniu się innych. Konieczne jest podjęcie kroków w skali globalnej, a do takich należy zaliczyć też walkę ze spekulacją cenową, która dodatkowo eskaluje ceny żywności. Jednocześnie pandemia, a potem wybuch wojny zepchnęły na dalszy plan sprawy klimatu.
– W obliczu ludzkiego cierpienia sprawy środowiskowe mogą się wydawać nieistotne, ale zniszczone środowisko może oznaczać na przykład niemożność upraw, co przyczynia się do problemu niedożywienia i głodu – przestrzega prof. Pangsy-Kania.
Wspierać dużych rolników, wstrzymać Zielony Ład
– Jeszcze do niedawna twierdziłem, że Polski żaden kryzys żywnościowy nie dotknie, że jesteśmy bezpieczni – mówi Artur Balazs, były minister rolnictwa, a prywatnie rolnik prowadzący gospodarstwo wielkoobszarowe. – Niestety, bandycka napaść Rosji na Ukrainę wszystko zmieniła. Na oba te kraje przypadała do tej pory około jedna trzecia światowego eksportu zbóż. A rynek zbóż decyduje o wszystkich innych rynkach żywnościowych – zwłaszcza wieprzowiny, wołowiny, drobiu, – a więc tych, na których Polska jest potentatem. Ta sytuacja radykalnie zmienia perspektywy bezpieczeństwa żywnościowego na świecie, w Europie, a co za tym idzie w Polsce.
Dopłaty do nawozów otrzymują gospodarstwa do 50 hektarów, a te, które mają większy obszar i są głównymi podmiotami rynku rolnego, a są z tej pomocy wyłączone. Nie wolno myśleć o rolnictwie tylko w kategoriach elektoratu. Dalsze takie działanie będzie powodowało, że ceny żywności będą rosły, bo więksi rolnicy będą ograniczali produkcję.
Artur Balazs / były minister rolnictwa
Zdaniem Artura Balazsa, Polsce głód nie grozi, natomiast grozi nam olbrzymia drożyzna, niewspółmierna do tej, z którą mamy do czynienia obecnie.
W tej sytuacji, zdaniem byłego ministra, polski rząd powinien zaprzestać kierowania całej pomocy do najmniejszych gospodarstw, które de facto na rynek nie produkują prawie w ogóle. Powinien natomiast wspierać te 10 proc. gospodarstw, które wytwarzają 90 proc. produkcji na rynek, i które za to, że są najlepsze w Europie, są przez ten rząd karane i pomocy nie dostają.
– Dopłaty do nawozów otrzymują gospodarstwa do 50 hektarów, a te, które mają większy obszar i są głównymi podmiotami rynku rolnego, a są z tej pomocy wyłączone. Nie wolno myśleć o rolnictwie tylko w kategoriach elektoratu. Dalsze takie działanie będzie powodowało, że ceny żywności będą rosły, bo więksi rolnicy będą ograniczali produkcję. A ci mniejsi, którzy otrzymują pomoc, na rynek w zasadzie nie kierują niczego. To na pewno jest element, na który nasz rząd może wpłynąć. Szczególnie, że kryzys żywnościowy i drożyzna uderzają przede wszystkim w tych obywateli, którzy największą część swoich dochodów przeznaczają na żywność, na życie, na bieżące wydatki. A więc tych, których PiS chciał chronić, i którzy w dużej części stanowią jego elektorat – przekonuje Artur Balazs.
Jego zdaniem, Komisja Europejska również może przeciwdziałać kryzysowi.
– W ostatnich latach, jako Europa, odchodziliśmy od bezpieczeństwa żywnościowego na rzecz zdrowej żywności, czego wyrazem miał być Zielony Ład, oparty o założenie: „produkujemy mniej żywności, ale zdrowszej, bo i tak jest jej nadprodukcja”. Myślę, że teraz jest czas na refleksję i przynajmniej na zawieszenie na najbliższe lata wprowadzenia w życie Zielonego Ładu, który miał ograniczyć zużycie nawozów chemicznych i środków ochrony roślin, a więc tych elementów najbardziej plonotwórczych. Chodzi o to, żeby produkować stosunkowo tanio i dużo, żeby zabezpieczać rynek. Ten kryzys żywnościowy w pierwszej kolejności uderzy w państwa Afryki, te, w których już dzisiaj ludzie umierają z głodu. To też musi spędzać sen z powiek krajom cywilizowanej Europy.
My mamy „poduszkę”, a Globalne Południe – tylko nas
– Sytuacja w krajach, którym pomagamy, zdecydowanie się pogorszyła – mówi rzeczniczka Polskiej Akcji Humanitarnej Helena Krajewska. – Skoczyły ceny nie tylko produktów żywnościowych, ale też nawozów i paliwa, które jest potrzebne zarówno do traktorów, jak i innych maszyn rolniczych, a także do pojazdów transportujących żywność. To już jest bardzo odczuwalne, zwłaszcza w krajach największych kryzysów humanitarnych, takich jak Jemen, Somalia czy Sudan Południowy. Problemy wywołane przez wojnę w Ukrainie dokładają się tam do trudności związanych ze zmianą klimatu. W Sudanie Południowym mamy kolejny rok nawracających, wielkich, niszczących wszystko na swojej drodze powodzi. Natomiast w Somalii trwa jedna z najgorszych od dłuższego czasu suszy. Kalendarz rolniczy jest rozstrojony. Trudno zdecydować, kiedy siać, kiedy zebrać.
Helena Krajewska zwraca uwagę, że mieszkańcy krajów Europy są w lepszej sytuacji materialnej, a do tego konsumują mniej ziarna, a więcej mięsa, warzyw, owoców. Natomiast ludność krajów najbiedniejszych jest zależna od bardzo podstawowych produktów, takich jak kukurydza, olej słonecznikowy, jęczmień, pszenica – tego wszystkiego, co jest eksportowane z Ukrainy i Rosji.
Od wybuchu wojny wpłaty charytatywne na jakiekolwiek inne cele, niż Ukraina są bardzo niskie. Większość organizacji humanitarnych zgłasza ten sam problem. Światowy Program Żywnościowy obcina swoje racje żywnościowe albo ogranicza liczbę osób, do których one docierają.
Jeżeli nie zostaną wyłożone dodatkowe środki, jeżeli nie zostanie odblokowany eksport zboża z Ukrainy, możemy być świadkami katastrofy humanitarnej w wielu regionach świata.
Helena Krajewska / Polska Akcja Humanitarna
– Jeżeli nie zostaną wyłożone dodatkowe środki, jeżeli nie zostanie odblokowany eksport zboża z Ukrainy, możemy być świadkami katastrofy humanitarnej w wielu regionach świata – przestrzega Helena Krajewska. – Sekretarz Generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, António Guterres, powiedział: „jeśli nie karmimy ludzi, tym samym karmimy konflikt”. Skutkiem wzrostu cen żywności musi być także eskalacja niepokojów społecznych. Tym samym wzmacniają się ekstremistyczne ugrupowania, do głosu dochodzą też grupy, które mogą zdestabilizować sytuację polityczną w wielu częściach Globalnego Południa.
Jeżeli chodzi o Polskę, to przy nieuniknionych dużych podwyżkach cen żywności liczba dzieci, które są zagrożone jakąś formą niedożywienia, może wzrosnąć. Od 23 lat PAH prowadzi program „Pajacyk”, w ramach którego wspiera nie tylko dzieci polskie, ale teraz także i dzieci z Ukrainy czy innych krajów, pełnowartościowym posiłkiem w ciągu dnia.
– Na pewno w momencie, kiedy ceny żywności pójdą drastycznie w górę, zobaczymy też skok w zgłoszeniach do programu, ale nie dysponujemy szacunkami, jak duża może być skala tego zjawiska. My jednak nadal mamy poduszkę finansową, społeczną, na którą możemy spaść. Mamy wsparcie na przykład Unii Europejskiej, mamy wsparcie innych krajów dookoła. A kraje Globalnego Południa często są zdane niemal wyłącznie na pomoc humanitarną – kończy rzeczniczka PAH.
Eintopf w domu, „ciemna kuchnia” w restauracji
– Głód w Europie nam nie grozi, problemem będzie natomiast konieczność ograniczenia wydatków. To się przełoży na styl życia – przewiduje krytyk kulinarny Artur Michna.
Jego zdaniem, modna ostatnio strategia ścisłego planowania zakupów odejdzie do lamusa. Konsumenci będą raczej puszczać zakupy „na żywioł”, kierując się tym, co się dzieje na półkach sklepowych: jakie są promocje, obniżki, przeceny.
A co jeśli chodzi o menu? Wcale nie jest powiedziane, że w kryzysie będziemy jedli mniej mięsa, a więcej warzyw. To zależy od tego, co będzie drożało szybciej. Poza tym z jednego kilograma kurczaka zrobimy więcej jedzenia, niż powiedzmy z kilograma porów.
Może się za to zdarzyć, że wrócą do łask niektóre „zapomniane” składniki, jak kasze czy strączki, które pewnie jakoś szalenie nie podrożeją. Groch, soczewica, ciecierzyca, dziś kojarzone niemal wyłącznie z kuchnią wegańską, mogą wejść do mainstreamu.
– Dania jednogarnkowe, na Pomorzu znane jako eintopf, też mogą okazać się rozwiązaniem, bo pozwalają wykorzystać to, co pozostało: kawałek pieczeni, trzy kiełbaski, trochę fasoli... Można to wszystko wymieszać i zrobić nowe danie, którego dodatkową zaletą będzie energooszczędność, bo wykorzystywany jest do nich jeden garnek a co za tym idzie jeden palnik – kończy Artur Michna.
Trudniejsza sytuacja czeka branżę gastronomiczną, która już od dwóch lat przeżywa kryzys w związku z pandemią. To, co się dało potanić już potaniono. To, co dało się uprościć – uproszczono. Jakie strategie można jeszcze zastosować? Artur Michna zawraca uwagę na zjawisko tzw. „ciemnych kuchni” albo „kuchni w chmurze”, coraz popularniejsze na zachodzie Europy i powoli wkraczające również do Polski. Polega ono na tym, że restauracje zamawiają w takiej „ciemnej kuchni” gotowe dania – mrożone, schłodzone, lub zapakowane próżniowo, które na miejscu są tylko porcjowane, podgrzewane i podawane klientom.
– Gość, który nie jest specjalnie w prawiony w analizie tego, co ma na talerzu, zjada i nie wie nawet, że to pochodzi z całkowicie innej kuchni. Ani, że to samo być może mógłby zjeść za rogiem albo w innej dzielnicy, a nawet w innym mieście, bo niektóre firmy przygotowujące jedzenie „w chmurze” rozsyłają je do różnych miejsc w kraju – wyjaśnia Artur Michna. – Inna sprawa, że jakość smakowa tych gotowych potraw z czasem stała się naprawdę wysoka. Myślę, że tego typu działalność ma przed sobą przyszłość, również dlatego, że obniża koszty pracy, pozwalając zredukować kuchenny personel do maksymalnie dwóch osób, z których jedna rozpakowuje zamówione posiłki, a druga je odgrzewa.
Napisz komentarz
Komentarze