Akram przedstawia się, jako były oficer policji uciekający, wraz z siedmiorgiem rodaków z Afganistanu. Jak mówi, w lesie po polskiej stronie, byli przez dwa dni. Podczas konwersacji, ze zdjęcia profilowego wykonanego na radośnie żółtym tle, patrzy na nas uśmiechnięty, przystojny, mężczyzna z bródką, jakby prosto od barbera. To jeszcze ten Akram z dobrych czasów.
Wcześniej, niedaleko miejsca w lesie w okolicach Kleszczeli, którego lokalizację na mapie wskazała nam z prośbą o pomoc jego przyjaciółka, znaleźliśmy tylko plastikowy, przeciwdeszczowy płaszczyk typu ponczo, odpięty od kurtki przemoczony kaptur, kilka butelek po białoruskiej wodzie i tekturki od skarpetek marki „И HЧ И MЭ Й” [INTIMEN].
- Powiedzieliśmy im [polskim policjantom, przed którymi się ujawnili, a później strażnikom granicznym], że chcemy rozpocząć procedurę azylową. Powiedzieli, że „ok”. Zabrali nas, a po kilku godzinach przyszli do nas znowu i mówili: weźmiemy was w dobre miejsce, damy wam jedzenie. Później wsadzili do samochodu i wywieźli za granicę 3-4 godziny temu. Co mamy zrobić? Proszę, powiedzcie nam. Nie mamy szans. Umrzemy tu. Proszę, proszę, proszę.
Akram
- Tak mi przykro, kiedy jesteście w Białorusi nie możemy dla was nic zrobić. Nie możemy przekroczyć granicy ani wejść do strefy. Możemy wam pomóc tylko w Polsce – słyszy w odpowiedzi.
To krótkie fragmenty niespełna 10-minutowej rozmowy telefonicznej przez szyfrującą apkę. Mimo wielu prób, pogadać udaje się dopiero wtedy - o 5.30 rano. Powtarzające się frazy to „umrzemy tu”, „jesteśmy cali w wodzie”, „ciężko chorzy”, a w odpowiedzi „oszczędzajcie baterie” i wypowiadane przez dziewczyny ze łzami w oczach, w kółko: - Tak mi przykro.
Kryzys na granicy. Bagażnik samochodu wypełniony zapasami (fot. Jacek Wierciński)
***
Przed tą rozmową, kiedy bez skutku, od 1,5 godziny błąkamy się po zimnym, ciemnym i mokrym lesie pod Kleszczelami w poszukiwaniu Afgańczyków, dostajemy kolejną wiadomość z lokalizacją: w linii prostej 3 kilometry od nas, niedaleko szosy prowadzącej do Suchowolców. Nerwowy dojazd, bo już wcześniej w tej okolicy trafiliśmy na radiowóz i kontrolę. Znów zakładamy latarki, z oczywistych względów nazywane „czołówkami” i błądzimy pomiędzy gęstymi drzewami. Znów dźwigamy termosy z herbatą i zupą, zgrzewkę butelek wody, ogrzewacze, powerbanki, formularze dokumentów z procedur uchodźczych w różnych językach, tarpy nazywane też „płachtami biwakowymi”, suche ubrania, masę innych potrzebnych szpargałów i wypełniony opatrunkami, lekami oraz medycznym sprzętem, czerwony plecak.
Na czerwono świecą też czołówki. Kameralno-ostrzegawcza barwa tylko nieznacznie poprawia widoczność, co często powoduje zahaczanie o gałęzie, ale biały to kolor używany przez mundurowych, których, często panicznie, boją się migranci.
Natrafiamy na skulonego pod drzewem, nakrytego futrzastym śpiworem, drobnego mężczyznę. Mówi, że ma na imię D. i jest Irakijczykiem. Nic nie wie o „naszych” Afgańczykach. Ma około 30 lat, prosi o wodę. Nie chce występować o status uchodźcy w naszym kraju, bo boi się Polaków. Jest zdeterminowany by przedostać się do Niemiec.
To wszystko, czego się o nim dowiem. Dziewczyny z Fundacji Ocalenie nakarmią go i zbadają. Nie zapytam D. czemu ucieka z Iraku, gdzie jest jego rodzina, ani czym się tam zajmował. Nie zrobię mu zdjęcia i nie nakręcę filmiku. Jeśli ten drobny, skulony, przemoczony i przestraszony człowiek jest „migrantem ekonomicznym”, to o tym nie usłyszę. Nie opowie mi też o niestabilnej sytuacji w kraju po wycofaniu się żołnierzy amerykańsko-brytyjsko-polskiej koalicji, porachunkach na terenach, gdzie działało Państwo Islamskie, starciach w irackim Kurdystanie, skorumpowanych elitach i niepewnej przyszłości tego państwa w stanie permanentnego wrzenia i kryzysu, w środku jednego z najbardziej niestabilnych i targanych konfliktami regionów świata.
Gdy S. będzie pomagała medycznie (jest z zawodu lekarką - to duża rzadkość wśród ochotników pracujących przy granicy), A. - tłumaczyła procedury i wspólnie z drugą A. karmiła, pomagając się ogrzać i przebrać, jako były migrant ekonomiczny (Wielka Brytania, krócej Hiszpania), będę szedł do auta znaleźć facetowi buty. Rozmiar 41-42.
Wolontariuszka ogrzewa stopy człowieka niedaleko granicy / źródło: Fundacja Ocalenie
***
- Thank you – wyszeptane w odpowiedzi na również wyszeptane życzenia szczęścia i wracamy.
Samochód zostawiliśmy w linii prostej niewiele ponad 500 metrów dalej, ale jest już dobrze po 4 rano. Kompletny mrok. Zaszedł księżyc, a z nieodległej drogi krajowej 66 przebijają się między drzewami pojedyncze snopy świateł samochodów. Na wszelki wypadek, gdy je widzimy, gasną także czołówki. Kilka razy zupełnie tracimy orientację w terenie, wpadamy w gęste zarośla. Potem przekonam się, że błądząc po omacku, w dresach, założonych na kalesony, zrobiłem dziurę wielkości pudełka zapałek.
Przy aucie, rozmawiamy przez telefoniczną apkę z Akramem. Po drodze minęliśmy ślady jakiegoś innego obozowiska: kubeczki, małe brezentowe płachty. Nikogo tam nie spotkaliśmy. Nie było czasu, żeby się rozejrzeć. Przejaśnia się, a za drzewami, na drodze 66 coraz częściej widać światła przejeżdżających pojazdów. Musimy stąd zniknąć, żeby D. był bezpieczny.
Posegregowane dary przywożone na granicę z całej Polski (fot. Jacek Wierciński)
***
W garażu czekają pudła i solidne, wielkie torby z ikei oklejone taśmą, posegregowane: „bielizna męska”, „skarpety dla dorosłych”, „komplety bielizny termicznej”, woda, napoje izotoniczne. Przy bramie pojemnik tubek z pastą do zębów, inny z podpaskami. Buty posegregowane według numeracji. Dalej są też takie małe i kolorowe - dziecięce. Z Wrocławia przyjechało jedzenie liofilizowane.
Na górze w mieszkaniu każda szafka ma plaster z nazwą: Na podłodze pod oknem od lewej m.in.: „zapalniczki”, „elektrolity, glukoza, witaminy”, „śpiwory termiczne”, „przeciwbólowe”, „gaza”, „czołówki z czerwonym”, „naładowane powerbanki”, „kabelki”, przed nimi - w pierwszym rzędzie, pomarańczowe, walizkowe defibrylatory.
Jedna z dziewczyn szuka czegoś w kieszeni kurtki.
- O! - wykrzykuje z uśmiechem i pokazuje malutkie nożyczki do paznokci. - Noszę cały czas, bo zauważyłam, że wiele osób, do których wyjeżdżamy ich potrzebuje. Po tylu dniach często chcą pozbyć się tych szponów, które wyrosły. Powinniśmy kupić więcej cążków. Dzięki nim ludzie czują się lepiej.
Leki i środki opatrunkowe bywają niezbędne na interwencjach (fot. Jacek Wierciński)
***
- Pomagacie? - pyta kontrolując dokumenty na bocznej pustej drodze w środku nocy, brodaty, misiowaty, lokalny policjant, widząc zawalony rzeczami bagażnik i termosy oraz wór butów, które w bagażniku się nie zmieściły i leżą na tylnym siedzeniu.
- A co, panowie nie pomagacie? - słyszy w odpowiedzi i po dość sprawnym przeprowadzeniu procedury puszcza nas dalej.
Słyszymy też o strażniku granicznym odesłanym na Podlasie z lotniska, gdzie na co dzień pracował. Też chce pomóc, ale sprawdzają im telefony. To samo mają policjanci, żołnierze. Niebawem na pewno zaczną opowiadać o tym, co czuli i co widzieli, bo Polska to nie zamordystyczny reżim Łukaszenki.
- Ode mnie ze wsi koleżanka jest w Straży Granicznej. Wysłali ją tam. Wozi różne rzeczy, batony i tak dalej, i płacze - opowiada kolega spod Elbląga. Kobieta nie godzi się żeby porozmawiać, mimo pełnej anonimowości.
Świętość granicy świętością granicy. Szacunek dla munduru szacunkiem dla munduru. Mundury noszą ludzie. Mają rozkazy do wykonania, ale pod pagonami jest ludzka wrażliwość, a czasem w domach czekają dzieci.
- Przecież nam wszystkim to na resztę życia zostanie. Byliśmy tam, widzieliśmy to wszystko. Nie da się jutro myśleć tylko o zepsutej pralce albo jakiejś racie do zapłacenia. Widzieliśmy umierających w lesie, przerażonych ludzi – mówią w Ocaleniu.
- Chcę po prostu, normalnie żyć. Chcę żyć – mówi w telefon Akram, gdy kończymy rozmowę powtarzając, że „so, so, sorry” i żeby oszczędzali baterie.
W środku lasu zdarza się przypadkiem napotykać ślady ludzi. Nie wiemy, co się z nimi stało (fot. Jacek Wierciński)
Napisz komentarz
Komentarze