Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Słowem-kluczem do zrozumienia tego, co się stało i nadal dzieje się w USA, jest „dezinformacja”

Pojawiają się głosy, że Trump korzysta z doświadczeń zaczerpniętych z takich państw, jak Węgry Orbana czy Polska pod rządami PiS – mówi Eliza Sarnacka-Mahoney, dziennikarka, autorka książki „Jak to się stało? Ameryka po wyborach” .
Eliza Sarnacka-Mahoney
Eliza Sarnacka-Mahoney

Autor: archiwum prywatne

W normalnych warunkach nowemu prezydentowi czy rządowi daje się sto dni na pierwsze ruchy, a dopiero później zaczyna wystawiać oceny. Ale w przypadku Donalda Trumpa wypadki toczą się tak szybko, że na półmetku studniówki jest aż nadto rzeczy do skomentowania. Nie tylko w kwestii Ukrainy. Jak to wygląda z punktu widzenia amerykańskiego wyborcy?

Reklama

Przede wszystkim narasta poczucie chaosu, czego oczywiście można było oczekiwać, wiedząc jak przebiegała pierwsza kadencja Trumpa. Tym razem to wrażenie chaosu jest jednak dużo większe, bo wszystko dzieje się naraz. Zwłaszcza za sprawą Elona Muska i jego biura ds. efektywności rządowej (DOGE). Widząc jego poczynania w stosunku do administracji federalnej Amerykanie pytają: czy nad tym wszystkim jest jakakolwiek kontrola? Czy nie wylewamy dziecka z kąpielą robiąc restrukturyzację rządu na taką skalę? Czy jest jakiś plan zastąpienia tego, co zostanie zburzone czymś nowym? Bo przecież administracja w jakiś sposób musi funkcjonować. 

Ci, którzy głosowali na Trumpa, chyba w ogromnej większości byli przekonani, że wybierają silnego przywódcę, a nie kogoś, kto wprowadzi zamęt. 

To prawda, głosowali na silnego przywódcę i głosowali na silną gospodarkę. Niektórzy już się zaczynają budzić. W zeszłym tygodniu opublikowano wyniki pierwszego sondażu, w którym widać tąpnięcie w aprobacie Amerykanów dla tego, co się dzieje. I nie tylko wśród demokratów, bo tam aprobaty nie było od początku. Ale okazuje się, że już mniej niż połowa wyborców identyfikujących się jako konserwatyści popiera to, co teraz widzi. Jednocześnie spadła też popularność samego Trumpa, ostatni sondaż Reutersa wykazał, że do 44 procent wśród sondowanych. Z drugiej strony wielu jego wyborców, to osoby całkowicie bezkrytyczne i odporne na wszelkie argumenty. Żyjemy w świecie, gdzie na temat tego, co się dzieje, można mieć bardzo różne narracje, bo wszystko zależy od tego, z jakich źródeł informacji korzystamy. Wyborcy Trumpa są przywiązani do telewizji Fox, która – przy wsparciu prawicowych podcasterów – ma się obecnie wyśmienicie. Dużo lepiej niż mainstreamowe stacje, które Trump zaczyna ścigać za to, że były mu nieprzychylne. Przy okazji zupełnie zmienił też sposób medialnej obsługi Białego Domu. Na przykład uznana agencja Associated Press nie ma tam prawa wstępu, bo nie zgodziła się nazywać Zatoki Meksykańskiej – Zatoką Amerykańską. Natomiast dopuszczona została cała nowa gwardia medialnych influencerów, przekazujących w mediach społecznościowych informacje w taki sposób, w jaki obecna administracja chce, by były one przekazywane. Można więc powiedzieć, że coraz większa grupa ludzi jest w jakiś sposób indoktrynowana.

I nie widzą tego, że prezydent, który obiecywał zadbać o tych, którzy zostali poturbowani przez globalizację, od pierwszych dni w Białym Domu troszczy się przede wszystkim o oligarchów, którzy zbili fortuny na globalizacji? 

Słowem-kluczem do zrozumienia tego, co się stało i nadal dzieje się w USA jest „dezinformacja”. W ostatniej kampanii odegrała ona ogromną rolę. Także w sprawie gospodarki, którą Trump, wbrew faktom, z uporem przedstawiał jako znajdującą się dosłownie na kraju przepaści i przekonywał, że za chwilę będziemy mieli powtórkę z roku 1929, kiedy ludzie z rozpaczy, z nędzy rzucali się z okien. Wszystko to, rzecz jasna, przez demokratów. To zadziałało. 

Hasło „Polska w ruinie”, powtarzane wbrew faktom, 10 lat temu również pozwoliło PiS wygrać wybory.

Właśnie. Dopiero teraz sporo wyborców, również republikańskich, przeciera oczy i pojawiają się wypowiedzi typu: no chyba jednak byliśmy okłamywani. Niemniej w przekazie sprzyjających Trumpowi mediów i komentatorów sprawa oligarchizacji prezydentury, czy w ogóle władzy w Ameryce, jest wyjaśniana w taki sposób, by nie wyglądało to na zagrożenie dla fundamentów amerykańskiej demokracji. Przeciwnie, powtarzane jest to, o czym Trump mówił przez całą kampanię: że amerykański rząd federalny jest wrogiem własnych obywateli. Ten przekaz trafia na niezwykle podatny grunt, bo można powiedzieć, że Amerykanie, jako naród, od samego początku istnienia mieli bardzo trudną relację z rządem federalnym. Poszczególne stany to w istocie są przecież mini-państewka, z własną władzą, konstytucją, przepisami prawnymi. Od samego zarania państwa w USA ścierały się dwie frakcje, mające odmienne wizje kształtu amerykańskiej państwowości. Byli to tak zwani federaliści, czyli zwolennicy silnego rządu i antyfederaliści, czyli zwolennicy modelu władzy, gdzie to stany w większości decydują o podatkach, szkolnictwie, opiece medycznej itd. W tej wizji rząd federalny powinien być okrojony do absolutnego minimum, tak by w żadnym aspekcie nie ograniczał wolności obywateli. Historia Ameryki to historia przeplatających się okresów – takich, w których panuje większa zgoda na to, by rząd federalny był silniejszy, i reakcji na nie, czyli lat, gdy większość jest zdania, że rząd należy gruntownie zreformować, zmniejszyć, bo jest szkodliwy. Obecnie jesteśmy w opcji „antyrządowej”, która przeważa właściwie od czasów Reagana, a więc od 45 lat, z wyjątkiem ośmiu lat prezydentury Baracka Obamy, który wprowadził m.in. reformę opieki zdrowotnej otwierającej dziesiątkom milionów wcześniej nieubezpieczonych Amerykanów dostęp do podstawowej opieki medycznej. 

Co z beneficjentami tej reformy? Oni nie głosują? 

Głosują. Mamy więc do czynienia z rażącą sprzecznością. Około dwie trzecie federalnego budżetu przeznaczane jest na różne formy pomocy – czy to medycznej czy emerytalnej, czy też dla weteranów, których jest w Stanach niemało. Co za tym idzie ogromna część pracowników federalnych dba o to, żeby te programy, z których Amerykanie są zadowoleni, i których po prostu potrzebują – działały. Ciekawe więc, że można występować przeciwko rządowi, twierdząc, że to banda kryminalistów, gangsterów, a jednocześnie absolutnie nie dać dotknąć tych programów, dzięki którym wielu ludzi ma po prostu możliwość przeżycia. Nie da się tego logicznie wytłumaczyć. Tutaj, niestety, wracamy znów do problemu siania dezinformacji, pod którym to względem kampania Trumpa przebiła wszystko, co znaliśmy do tej pory. 

A wojny kulturowe, które z taką zaciętością prowadzą Trump, Vance i Musk? Czy to rzeczywiście wynika z ich silnych przekonań ideowych, czy jest to polityczna kalkulacja i – jeżeli wiatr zawieje z innej strony – to oni sobie to odpuszczą? 

Jako mieszkanka tego kraju, która obserwowała i Trumpa, i Muska od bardzo dawna, uważam, że to jest dla nich zagrywka polityczna. Natomiast musimy tu powiedzieć o jednej bardzo ważnej rzeczy, mianowicie „Projekcie 2025”. To 900-stronicowy dokument stworzony przez konserwatywny think tank The Heritage Foundation, jako instruktaż przejmowania władzy przez Donalda Trumpa, czy też jakiegokolwiek innego konserwatywnego prezydenta. Prace nad nim zaczęły się natychmiast po tym, gdy Trump przegrał wybory, czyli na początku 2021, a informacje na ten temat wyciekły w 2023. Trump w kampanii się od niego odcinał, ponieważ to jest bardzo, bardzo kontrowersyjny dokument dążący do „urządzenia” Ameryki wedle wizji chrześcijańskich nacjonalistów. Teraz jednak widać, że punkt po punkcie wciela w życie ten plan. Czytałam kilka dni temu analizę, że w ciągu pierwszych tygodni prezydentury zrealizowano już prawie 30 proc. z tych wytycznych. Kiedy więc pan pyta, jaka jest szansa, że Trump zmieni front, jeśli chodzi o wojnę kulturową, moja odpowiedź brzmi: taka szansa jest bardzo niewielka. Wygląda bowiem na to, że jest jakiś układ między Trumpem, a środowiskiem The Heritage Foundation. To środowisko traktuje swoją misję jako rozłożoną na dziesięciolecia, jeśli będzie trzeba.

Powiedzmy coś więcej o nich i ich planie dla prezydenta. 

To bardzo religijne środowisko, w takim amerykańskim rozumieniu, gdzie religijność i państwowość to są sprawy, które mocno się ze sobą łączą, gdzie wiara wpływa na kształt państwowości. Wszystkie sprawy kulturowe, takie jak dostęp do aborcji, orientacja seksualna, kwestie praw obywatelskich dla mniejszości, rozpatrywane w sferze publicznej, muszą więc być zgodnie ze specyficznie przez to środowisko pojmowanymi, bardzo konserwatywnymi i religijnymi zasadami życia. Jednym z punktów „Projektu 2025” jest wprowadzenie zakazu aborcji na poziomie federalnym, czyli odwrócenie o 180 stopni sytuacji z lat 1973-2022, kiedy obowiązywała wykładnia Sądu Najwyższego, że aborcja jest prawem konstytucyjnym. W 2022 tenże sąd, zdominowany teraz przez konserwatystów, uchylił tamto orzeczenie i w chwili obecnej dostęp do aborcji regulowany jest na poziomie stanów. Trump w kampanii opowiedział się za pozostawieniem tego stanu rzeczy. Wprowadzenie federalnego prawa aborcji odebrałoby stanom tę decyzyjność, bo federalne prawo jest nadrzędne nad prawami stanowymi. Warto przypomnieć, że Stany Zjednoczone mają niebywale religijne korzenie. To państwo zostało przecież założone przez ekstremalnych ewangelików, którzy uciekali z Europy, bo ich poglądy na kwestie religii były zbyt wyśrubowane dla ówczesnego mainstreamu protestanckiego. Wiara religijna była ważną częścią życia tych, którzy napisali Deklarację Niepodległości, a potem amerykańską konstytucję. Bóg i biblijne postrzegania świata było w życiu Ameryki bardzo silnie od jej zarania i – w przeciwieństwie do Europy – Ameryka nigdy się nie zlaicyzowała na poziomie państwowym. Wracając zaś do układu między Trumpem, a religijną prawicą skupioną wokół Heritage Foundation: trudno zrozumieć, jak osoby wierzące, czyli wyznające jakieś wartości i kulturowe, i obyczajowe, i moralne, mogą popierać człowieka, który ma na koncie mnóstwo kontrowersyjnych historii, jest rozwodnikiem, skazanym przestępcą, i oczywiście notorycznym kłamcą, szafującym do tego językiem nienawiści i wykluczenia. Tymczasem ich poparcie dla niego w tym ostatnim, trzecim podejściu do prezydentury graniczyło wręcz z zaślepieniem. Trumpa w pewnym momencie okrzyknięto niemal nowym mesjaszem. Ale widać, że przymierze z Trumpem wyjątkowo im się opłaciło, bo jako prezydent Trump z miejsca wziął się za rozbijanie rządu federalnego i masowe zwalnianie urzędników federalnych, co pokrywa się z najważniejszym postulatem wyłożonym w „Projekcie 2025”. Dlaczego? Bo jego autorzy mówią tam wyraźnie, że potrzebują całościowej zmiany struktury rządu, którą mamy obecnie, by obsadzić rząd wyłącznie „swoimi” ludzi, ślepymi lojalistami. Nota bene, lista kandydatów na najważniejsze stanowiska, ponad 50 tysięcy nazwisk, została nawet dołączona do „Projektu 2025”. 

Wymiana urzędników na swoich – to też znamy z Polski. 

W niektórych komentarzach pojawiały się głosy, że Trump korzysta z doświadczeń zaczerpniętych z takich państw, jak Węgry Orbana czy Polska pod rządami PiS. Odnosząc się do Polski mówi się o przykładach, jak dokonać zamachu na sądy i media. Nie wiem, jakie są szanse na realizację tych zamierzeń. Wszystko będzie zależało od tego na ile przeciwnicy polityki Trumpa się zorganizują i uda im się wywalczyć w sądach powstrzymanie tej niesamowitej fali demontażu amerykańskiego rządu. A także od tego, czy amerykańskie sądy wytrzymają napór tych spraw i zaczną masowo blokować rozporządzenia Trumpa. Kolejną niewiadomą jest to, czy Trump zastosuje się do sądowych wyroków i orzeczeń? Jeżeli jego administracja będzie je ignorować, a niestety są sygnały, że w niektórych obszarach może tak uczynić, będziemy mieli kryzys konstytucyjny w państwie amerykańskim. 

Co mogłoby się zadziać w takim wypadku? 

Trudno mówić, to byłaby sytuacja bezprecedensowa. Mieliśmy wcześniej prezydentów, którzy starali się poszerzyć zakres swojej władzy za pomocą rozporządzeń wykonawczych. W ostatnich kilkudziesięciu latach stało się to wręcz normą, co pokazuje, że amerykańska demokracja i jej instytucje nie są jednak tak silne, jak przyjęło się uważać, w USA i na świecie. Nigdy jednak nie było przypadku, by prezydent nie zastosował się do wyroku sądu, jeśli ten zablokował jakieś jego rozporządzenie. Weźmy przykład z ostatnich dni. Na początku tego tygodnia Elon Musk już po raz drugi wysłał list do wszystkich pracowników federalnych, w którym nakazał każdemu z nich (a mówimy tutaj o ponad dwóch milionach osób) dostarczyć sprawozdanie z pracy, jaką wykonali w poprzednim tygodniu. W założeniu, że ci którzy nie udowodnią swojej efektywności, będą zwolnieni, a brak sprawozdania będzie potraktowany jako rezygnacja z pracy. Ponieważ nie jest do końca jasne, na ile – poza zielonym światłem od prezydenta – Musk ma podstawy, by w ogóle czegoś takiego żądać, w kilku departamentach pracownicy dostali od swoich bezpośrednich przełożonych instrukcje, by zignorować ten nakaz. I co w tej sytuacji? Czy prezydent wyśle wojsko przeciwko tym pracownikom, by ich siłą usunąć z miejsca pracy? Czy uczyni to również wtedy, gdy sąd zawyrokuje, że Musk działa nielegalnie? To byłaby już wojna wewnętrzna. 

To już sam nie wiem, czy bardziej mam współczuć pani chaosu politycznego w Ameryce, czy sobie, tutaj w Polsce, niepewności, co skutków obiecywanego przez Trumpa pokoju.

Niestety, tu też nie mam dobrych wiadomości dla wszystkich, którym zależy na tym, by wojna w Ukrainie zakończyła się w sposób sprawiedliwy. Steve Witkoff, który jest częścią zespołu negocjacyjnego ze strony USA, w niedzielnym wywiadzie dla CNN przedstawił oficjalne stanowisko Białego Domu w tej sprawie. Jest zatrważające. Po pierwsze argument, że wojnę trzeba absolutnie zakończyć, ponieważ zginęło już półtora miliona ludzi, więc mamy do czynienia z niepotrzebną rzezią, którą trzeba powstrzymać. Trump zaś jest najlepszą osobą, która może tę wojnę zakończyć. Po drugie, że Rosja nie jest agresorem. Rosja została przez Ukrainę sprowokowana między innymi tym, że miała aspiracje przyłączenia się do NATO, czego Rosja sobie nie życzyła. I trzecia rzecz, że Trump jako mistrz dealów zna się na rzeczy i może zagwarantować Ukrainie, Europie i Ameryce, że porozumienie, które zostanie osiągnięte będzie z korzyścią dla wszystkich stron. Szczerze mówiąc nie wiem, co w obliczu takich deklaracji w ogóle można powiedzieć. 

Może o komentarz należałoby poprosić prezydenta Dudę. On zawsze ma coś dobrego do powiedzenia o Trumpie.

(śmiech). Chyba jednak nie… Dodam jeszcze, że już w czasie kampanii Trumpa wprowadzano w obieg dużo dezinformacji na temat wojny i sytuacji w Ukrainie. Choćby o tym, że Zełenski na tej wojnie bardzo się dorobił. Wyliczano ile ma jachtów, ile domów i tak dalej. Więc to było coś, co poniekąd zawczasu urabiało grunt pod obecne stanowisko Białego Domu. Zresztą wyborcy Trumpa już wcześniej byli raczej przeciwko wspomaganiu Ukrainy. Ze względów ekonomicznych. Wydatki na pomoc Ukrainie, z trudem wywalczone w Kongresie przez Bidena, wpisywały się bowiem w opowieść o rozpasaniu rządu nieodpowiedzialnie przepuszczającego pieniądze podatników. Wskakuje tutaj również ten izolacjonistyczny element obecnej polityki Białego Domu, czyli hasło America First: w pierwszej kolejności zajmujemy się sobą samym. Najważniejsze, żeby nam żyło się lepiej tu i teraz, a reszta świata powinna sobie radzić sama.


Eliza Sarnacka-Mahoney – dziennikarka i pisarka zamieszkała w Kolorado. Opisuje zawiłości amerykańskiej polityki i gospodarki w polskich mediach, współpracuje też z polonijnym „Nowym Dziennikiem” i portalem DobraPolskaSzkola.com. Opublikowała m.in. „Amerykański reset. Stany (jeszcze) Zjednoczone od podszewki” oraz „Jak to się stało? Ameryka po wyborach”, a także powieści, tomy poezji dla dzieci i dorosłych

Reklama
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama