Niedawna śmierć Zbigniewa Namysłowskiego skłoniła do refleksji, których źródło bije w odległych latach 50. i 60. XX wieku. Lata 60. uchodzą bowiem za okres promieniowania „polskiej szkoły jazzu” na skalę europejską. Refleksje można było snuć nieco wcześniej, gdy w ciągu ostatnich miesięcy odeszli Wojciech Karolak i Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz. Oni również mają prawo być uważani za twórców wspomnianej „polskiej szkoły”. Mamy więc trójkę, a kim są pozostali „wspaniali”? Gdyby przywołać poczet samych instrumentalistów, to siódemka rozrosłaby się do kilkudziesięciu nazwisk. Zatrzymajmy się jednak przy tych siedmiu muzykach, którzy kształtowali stylistykę, narzucali własny repertuar, wreszcie wyróżniali się talentem kompozytorskim.
Na pierwszym miejscu Krzysztof Komeda, któremu przedwczesna śmierć nie pozwoliła rozwinąć kariery kompozytorskiej w światowym wymiarze. Kompozycje Komedy od kilkudziesięciu lat inspirują kolejne pokolenia wykonawców, są interpretowane na setki sposobów. Są wizytówką polskiego jazzu, a jednym ze świadectw ich znaczenia są organizowane od prawie trzydziestu lat w Słupsku (dawniej również w Gdańsku) festiwale jego imienia.
Przez lata za jedynego konkurenta Komedy tej samej rangi uchodził Andrzej Trzaskowski (zmarł w 1998 roku). Również kompozytor, ale przede wszystkim teoretyk jazzu, wychowawca i nauczyciel. Był autorem tezy (z którą się nie zgadzam), że dopiero „świadomość bycia jazzmanem” spowodowała prawdziwe narodziny jazzu w Polsce; wcześniejsze liczne przykłady uprawiania synkopowanej muzyki improwizowanej klasyfikował w obrębie muzyki rozrywkowej. Tym samym za początek powojennego jazzu w Polsce uznawał działalność zespołu Melomani, w którym znalazł się, obok niego, również Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz.
Gdyby, tak jak Komeda, trafił do Hollywood, w panteonie sławy amerykańskiego filmu i musicalu Matuszkiewicz znalazłby się obok innych słynnych Polaków: Bronisława Kapera, Henryka Warsa, Victora Younga.
„Duduś” zaś był kompozytorem, który swoimi melodiami i swingowymi rytmami opatrzył dziesiątki polskich filmów i seriali. Nie zawsze trzymał się jazzowej stylistyki, ale tam, gdzie ona była, mógł jako kompozytor dorównać twórcom amerykańskich standardów. Gdyby, tak jak Komeda, trafił do Hollywood, stracilibyśmy co prawda melodie z „Czterdziestolatka”, „Stawki większej niż życie” czy „Wojny domowej” i dziesiątek innych filmów, ale w panteonie sławy amerykańskiego filmu i musicalu Matuszkiewicz znalazłby się obok innych słynnych Polaków: Bronisława Kapera, Henryka Warsa, Victora Younga. Jako jazzman „Duduś” już w połowie lat 50. XX wieku ustalił z zespołem Melomani standard wykonawczy jazzu tradycyjnego na poziomie porównywalnym z tym, jaki wyznaczało amerykańskie „odrodzenie jazzu tradycyjnego”.
Kolejnym wybitnym muzykiem, otwierającym polski jazz na Europę i świat, a europejski jazz na Polskę, był Tomasz Stańko, trębacz obdarzony niepowtarzalnym brzmieniem i umiejętnością dziś zanikającą: budowania niepowtarzalnych emocji. Był aktywny do ostatnich dni życia; zmarł w roku 2018.
I wreszcie siódmy twórca chwały polskiego jazzu: Wojciech Karolak. Mistrz organów Hammonda, uczestnik najważniejszych polskich grup jazzowych w latach 60. Świetny kompozytor i akompaniator, udzielający się z powodzeniem również w muzyce rozrywkowej.
Z odejściem tej siódemki domyka się epoka ukształtowana w latach 60. Szersza niż jazz, bo ten sam okres przyniósł szybki i pełen smakowitych nowalijek rozwój muzyki rozrywkowej, wraz z pojawieniem się big-beatu i takich indywidualności, jak Niemen, Michaj Burano, Ada Rusowicz, Helena Majdaniec, Seweryn Krajewski, Krzysztof Klenczon. Co ciekawe, w big-beatowej rewolucji uczestniczył też Zbigniew Namysłowski, w kooperacji z Niebiesko-Czarnymi i Niemenem. Ba, Namysłowski równolegle łączył jazz z muzyką góralską, a do swoich kompozycji wprowadzał najdziwniejsze, często nieparzyste metra. Takie to były czasy.
By być sprawiedliwym, nie mogę zapomnieć o dwóch jazzmanach, w równym stopniu jak wspomniana Wielka Siódemka kształtujących europejski format polskiego jazzu lat 60.: o Janie Ptaszynie Wróblewskim i Włodzimierzu Nahornym. Na szczęście nie musiałem ich umieszczać wśród owej siódemki: obaj żyją i uczestniczą z sukcesem w ważnych wydarzeniach artystycznych.
Napisz komentarz
Komentarze