Stanąłem 2 lutego wobec dylematu, czy wybrać koncert promocyjny nowej płyty Macieja Łyszkiewicza „Baltic Sound” w gdyńskim klubie „Ucho” czy udać się tuż obok do „Blues Clubu”, gdzie grał Mietek Blues Band, z udziałem znakomitego blues-rockowego wokalisty, jakim jest Romek „Mały” Sławiński. Mietek Blues Band to chyba najdłużej istniejąca polska grupa rhythm and bluesowa i na szczęście nic nie zapowiada, by ze swoim klasycznym repertuarem nie pojawiła się w niedługim czasie w okolicy – co obiecuję zdyskontować i dokładniej napisać, dlaczego tak stylowo a jednocześnie oryginalnie brzmią w wykonaniu Mietka bluesowe standardy. Wybrałem jednak promocyjny koncert Macieja Łyszkiewicza, muzyka w Trójmieście obecnego od lat i reprezentującego w ramach obranej stylistyki indywidualny genre. Nowa płyta – czy przyniesie potwierdzenie dotychczasowych pomysłów aranżacyjnych, czy raczej zaskoczy wejściem na jakąś nową ścieżkę?
Przyglądając się dotychczasowym dokonaniom Łyszkiewicza raczej nie należało się spodziewać jakiegoś wyraźnego zwrotu stylistycznego. Wszystkie dotychczasowe projekty miały bowiem jeden cel: dostarczyć utwory zaliczane do nurtu muzyki tanecznej – ale z całą pewnością nie dyskotekowej. Wzory, na których opiera swoje piosenki w większości pochodzą z epoki przeddyskotekowej, co wcale nie oznacza, że brzmią archaicznie. Można więc z grubsza określić kompozytorskie zamysły Łyszkiewicza jako oryginalną kompilację różnych pomysłów aranżacyjnych pochodzących z lat 50., 60. i 70. XX wieku, w których to latach pomysły na przebój muzyki pop miały u podstaw bądź chwytliwą melodię, bądź powtarzalny motyw melorytmiczny.
Najbardziej znaną formacją, jaką w przeszłości powołał Łyszkiewicz dla realizacji swoich pomysłów była zapewne grupa No Limits, ale warto też wspomnieć zespoły Łyczacza czy Leszcze. Każdy z tych zespołów miał swoje limity, obecne również w nowym projekcie. Zarówno instrumentaliści, jak wokaliści prezentują więc niezły profesjonalny poziom, ale ich wyraźnie zakreślonym celem jest budowa właściwego dla danego utworu brzmienia, a nie indywidualny popis.
„Rozgrzewką” był występ grupy Motyle. Sześć utworów z pogranicza funku, hip-hopu i rhythm and bluesa, przez członków zespołu skomponowanych i z własnymi zgrabnymi tekstami było dobrym wprowadzeniem w temat, jeśli idzie o stylistykę – choć w porównaniu do muzyki Łyszkiewicza więcej tu było swobody, a mniej aranżacji. Wyrazisty groove sekcji, saksofonista improwizujący pomysłowe riffy i kilkutaktowe podkłady do popisów wokalnych – to jedne z zalet tego występu. Podobała się funkowa „Wiosna”, ale najciekawszy był utwór „O miłości”, z dobrze skrojonym podkładem saksofonisty. Był w tym zestawie także hip-hop, były niezłe teksty, elementy klasycznego rocka, a także „Cisza” dedykowana wybitnemu jazzowemu saksofoniście, jakim był Stan Getz.
Występ Baltic Sound rozpoczął się od utworu instrumentalnego, czyli czegoś w rodzaju „wizytówki brzmieniowej” zespołu – co stanowiło wyraźne nawiązanie do tradycji tanecznych zespołów z lat 50. i 60. XX wieku. Potem na scenie pojawiali się kolejni wokaliści, zaś jeśli idzie o akompaniament, to najważniejszą postacią na scenie obok lidera był akordeonista Grzegorz Kusio. Jak już wspomniałem, nie było wśród wokalistów wyrazistej postaci, z wyjątkiem może samego lidera i śpiewającego trębacza Maksa Pabiańczyka. Właśnie Pabiańczykowi trafiła się partia wokalna w utworze, który jest gotowym przebojem muzyki tanecznej: „Miłość to łzy”. Prosta harmonia, wyrazisty ostinatowy podkład melorytmiczny i tekst z dobrze pomyślanym „szlagwortem” – to jego atuty. Jeśli miałbym szukać jakiegoś wyrazistego odpowiednika do porównania, to ten utwór nazwałbym gotowym przebojem, napisanym dla Andrzeja Zauchy i w jego stylistyce. Szkoda, że nie można tego sprawdzić…
Napisz komentarz
Komentarze