Kiedy za kilka dni polskie rodziny zgromadzą się przy świątecznych stołach, nierzadko jedynym towarzyszącym nam dzieckiem będzie Dzieciątko Jezus w symbolicznym żłóbku.
Dane demograficzne są bezlitosne. Prawie co piąty rodak (na koniec 2023 r. 7,266 miliona osób) jest już emerytem. To znacznie więcej, niż mamy w kraju dzieci, które nie ukończyły 15 lat, Ich jest zaledwie 5,6 mln. Przy wskaźniku dzietności wynoszącym 1,16, nie mamy co liczyć na zastępowalność pokoleń. Statystyczna Polka rodzi pierwsze dziecko tuż przed trzydziestką, i co raz częściej jest to jej ostatni poród.
Czy prawdziwa jest teza, że im mniej wokół nas dzieci, tym bardziej nam utrudniają nam życie?
Niechciane przedszkola i place zabaw
– Roszczeniowa „madka”! – usłyszała w gdyńskim autobusie od pani w średnim wieku Paulina, gdy poprosiła o możliwość posadzenia na fotelu ruchliwego trzylatka. A ona tylko chciała mieć przez chwilę wolne ręce, płacąc za bilet.
Dzieci nam przeszkadzają. Ponad tysiąc mieszkańców warszawskiego Żoliborza złożyło w grudniu tego roku podpisy pod petycją o rezygnację z budowy przedszkola i żłobka dla 350 maluchów. Wcześniej także protestowano przeciw założeniu domowego przedszkola w innej dzielnicy Warszawy, a baner z hasłem „Nie dla przedszkola w naszym domu!” zawisł na balkonie jednego z mieszkań w Szczecinie. W tym samym mieście jeden z radnych zażyczył sobie likwidacji placu zabaw przy szkole. Bo dzieci są za głośne.
– W samolocie córka zaczęła płakać, trudno było ją uspokoić – o powiada Joanna. – Było nerwowo, padały komentarze, że z dziećmi się nie lata. Nikogo nie obchodziło, że z tej podróży nie mogliśmy zrezygnować, że alternatywą była kilkunastogodzinna jazda samochodem. Wraz z nami do kraju na święta wracało kilku podpitych rodaków. Byli hałaśliwi, padały przekleństwa. Im już współpasażerowie uwag nie zgłaszali.
Dzieci nie szanujemy, choć o prawie dziecka do szacunku niespełna sto lat temu pisał już Janusz Korczak.
– Czy zauważyłaś, jakie określenia stosują Polacy wobec najmłodszych? – pyta Zuzanna, matka dwuletniej Stefanii. – Takie...wydalnicze. „Gówniarze”, „obsrańcy”, „smarkacze”, „gnojki”, „zaszczańcy”. I nie chcę słuchać argumentów, że zawsze tak mówiono. To pokazuje nasz brak szacunku dla dzieci.
Niechęć do dzieci widać także w internecie, pełnym memów i komentarzy o rozpuszczonych „bombelkach”.
Czysta nienawiść?
Na przedmiotowe traktowanie dzieci i coraz częstsze wykluczanie ich z przestrzeni publicznej zwrócił uwagę Michał Radomir Wiśniewski, autor wydanej przed kilkoma miesiącami książki „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”.
Czy jednak twierdzenie o nienawiści wobec dzieci nie jest nadużyciem?
– Udało mi się zgromadzić bardzo dużo przejawów polskiej dzieciofobii w różnych aspektach życia – mówi Michał R. Wiśniewski. – „Nienawiść” jest słowem prowokującym, które miało postawić tę dyskusję w określonym punkcie, żeby nie rozmywać problemu. Niestety, niektóre z przejawów dzieciofobii to już nie tylko niechęć, ale wręcz czysta nienawiść. Najlepszym przykładem jest to, co się dzieje na drogach, gdzie kierowca tak bardzo jest w stanie zdehumanizować kogoś słabszego, dziecko czy osobę starszą, że tego nie można inaczej nazwać jak nienawiścią. Kiedy media informują o takim wypadku na przejściu dla pieszych, odzywają się ludzie skłonni bronić kierowcy, jego prawa do szybkiej, nieuważnej jazdy, gotowi zrzucać na małego człowieka, który jeszcze nie osiągnął pełnej sprawności, odpowiedzialność za czyn dorosłego człowieka.
W opinii autora „Zakazu gry w piłkę” dzieciofobia nie jest jedynie polską plagą. Są jednak kultury – na przykład kraje skandynawskie – gdzie bardziej dba się o dobrostan najmłodszych. I o ich prawa. U nas nadal przemoc wobec dzieci jest częstym zjawiskiem. Świadczą o tym chociażby ubiegłoroczne badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, z których wynika, że 79 proc. dzieci i nastolatków przynajmniej raz w swoim życiu doświadczyło przemocy. I chociaż pod koniec XX wieku do Konstytucji RP wpisano zakaz stosowania kar cielesnych, to co czwarty mały człowiek przyznaje, że był bity lub kopany przez kogoś z rodziny.
– Problem przemocy domowej jest spychany u nas na margines – uważa Michał R. Wiśniewski. – Budzimy się dopiero, kiedy ta przemoc jest bardzo drastyczna, jak było w przypadku Kamilka zamordowanego przez ojczyma. Przymykamy oczy na przemoc codzienną, która może być także przemocą psychiczną. Lekceważeniem dziecka, nadmierną kontrolą, brakiem szacunku. I dzieje się tak nie tylko w środowiskach patologicznych, ale także w tzw. dobrych domach.
Cicho bądź!
Dzieci zawsze były głośne i nieprzewidywalne. Dlaczego więc dzisiaj ich płacz lub krzyk bardziej nas denerwują?
Jak tłumaczy Joanna Węglarz, psycholożka i mentorka rozwoju osobistego, żyjemy w czasach, które wymagają od nas nieustannej czujności, szybkiego działania i dostosowywania się do zmieniających się warunków.
– Nasz układ nerwowy jest często przeciążony – od nadmiaru pracy, ciągłego kontaktu z ekranami czy presji społecznej – przypomina psycholożka. – Dziecko, które płacze, hałasuje lub biega, nie wpisuje się w ten uporządkowany schemat i staje się dla wielu osób dodatkowym źródłem stresu. To dowód na to, jak bardzo jesteśmy przemęczeni i jak niewiele czasu poświęcamy na prawdziwy odpoczynek i regenerację. Kiedy jesteśmy w przestrzeni publicznej, restauracji czy hotelu, szukamy spokoju i odcięcia się od zgiełku codzienności, obecność małego dziecka może być dla nas zbyt obciążająca.
Jednak, zdaniem Michała R. Wiśniewskiego, nakaz ciszy staje się narzędziem wykluczenia, co, nawiasem mówiąc, wyraźnie widać w społeczeństwach z silnym podziałem klasowym i rasowym. Ponadto straciliśmy zdolność obcowania z dzieckiem. Dzieci odwożone i przywożone samochodami do szkół i przedszkoli, nie rzucają się zbytnio w oczy. Dopiero w sklepie, pociągu, autobusie stają się problemem.
– Dziecko ma prawo do bycia dzieckiem, do okazywania swojej dziecięcej energii i dziecięcych uczuć, po prostu ma prawo do bycia człowiekiem – twierdzi autor „Zakazu gry w piłkę”. – W dyskusji o tym , że dzieci są głośne, pomijamy fakt, że dużo głośniejsi są dorośli i ulice miast. Ostatnio zacząłem nosić słuchawki, które tłumią hałas i dopiero teraz poczułem, jak bardzo głośne jest miasto. Nie dzieci, które płaczą w autobusie, ale sam dźwięk miasta, jego szum, trąbiące auta, ryk silników. To dźwięk, do którego się wszyscy przyzwyczaili i go nie słyszą. Za to od kiedy wygoniliśmy z przestrzeni dzieci i przestaliśmy odbierać je jako coś naturalnego, przeszkadzają nam te, które się bawią pod blokiem.
Inna sprawa, że staliśmy się egoistami. Dla wielu z nas priorytetem jest skupienie się na sobie. A to oznacza niezrozumienie wspólnoty.
– Współczesne podejście do życia promuje asertywność i dbanie o własne potrzeby – mówi Joanna Węglarz. – To z jednej strony wartościowe, bo uczymy się dbać o siebie, ale z drugiej strony prowadzi do egoistycznego postrzegania świata. Wielu ludzi uważa, że ich potrzeby – na przykład cisza podczas posiłku w restauracji – są nadrzędne i nie dostrzega potrzeb innych, jak choćby tego, że dziecko jest jeszcze w procesie nauki regulacji emocji i zachowań. W rzeczywistości bycie częścią społeczeństwa oznacza równoważenie własnych potrzeb z potrzebami innych. Niestety, coraz częściej mamy do czynienia z reakcjami agresywnymi zamiast asertywnymi – osoby narzekające na dzieci nie tylko wyrażają swoje zdanie, ale robią to w sposób, który całkowicie wyklucza potrzeby i perspektywę drugiej strony.
Ponadto coraz częściej brakuje nam empatii i zrozumienia. Psycholog przypomina, że małe dzieci są częścią społeczeństwa, tak jak osoby starsze, młodzież czy dorośli. Każdy z nas kiedyś był dzieckiem – płakał, uczył się panować nad emocjami, odkrywał świat. Tymczasem wielu dorosłych zapomina o tym etapie swojego życia i oczekuje od dzieci zachowań „dorosłych" – cichego siedzenia przy stole czy natychmiastowego podporządkowania się normom. W rzeczywistości dziecko, które hałasuje, nie jest złośliwe – ono po prostu funkcjonuje zgodnie ze swoim wiekiem i możliwościami. Warto to zrozumieć i zastanowić się, jak możemy jako społeczeństwo stworzyć przestrzeń bardziej inkluzywną, w której zarówno potrzeby dzieci, jak i dorosłych będą uwzględnione.
Pani je opanuje
– Mam wrażenie, że niechęć do dzieci ma swoje źródło w równoległej niechęci i wzroście oczekiwań wobec kobiet – uważa Anna, mama przedszkolaka. – Matka musi być idealna, nie dopuszczać, by mały człowiek przeszkadzał innym. Czasem jednak jest to niemożliwe. Dziecko może być zmęczone, przebodźcowane, może je coś boleć, może się bać lub czegoś nie rozumieć. Przytulenie, ukołysanie nie zawsze pomaga. A wtedy pojawia się starsza, „doświadczona” osoba, która żąda, bym „opanowała” synka lub – zapewne chcąc po swojemu pomóc – informuje, że go zabierze, jeśli się nie uspokoi. Młody ma pięć lat i po takim doświadczeniu kilka nocy nie mógł zasnąć.
W sieci coraz łatwiej można znaleźć opinie, że bycie matką to... powód do wstydu. A już szczególnie wielodzietną matką, której wypomina się 800 zł na każde dziecko i przypisuje stereotyp „roszczeniowej baby”. Dlaczego matka spadła z piedestału. A może nigdy na nim nie stała?
Przyczyną może być zmieniająca się rola kobiet i presja społeczna. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu widok grupy bawiących się czy hałasujących dzieci postrzegany był jako norma.
– Kobiety miały wyznaczoną społecznie rolę – wychowywanie dzieci – i były w tym wspierane przez otoczenie, a dzieciom pozwalano na bycie dziećmi – uważa Joanna Węglarz. – Obecnie kobiety pełnią wiele różnych ról: są matkami, ale także pracownicami, partnerkami, liderkami i, co najgorsze, oczekuje się od nich perfekcji we wszystkich obszarach. Mają wyglądać nieskazitelnie, mieć wysprzątany dom (a czasem i zadbany ogród), odnosić sukcesy zawodowe i równocześnie wychowywać dzieci w sposób „idealny”. Taka presja sprawia, że widok matki, która nie potrafi „opanować” dziecka w przestrzeni publicznej, budzi społeczne oburzenie. Zamiast współczucia, matka często spotyka się z krytyką – bo dziecko płacze, bo biega, bo w jakikolwiek sposób zakłóca spokój. Ta postawa wynika z naszego wyidealizowanego obrazu matki-superbohaterki, która zawsze ma wszystko pod kontrolą.
I na koniec – nadzieja
Czy nazwanie po imieniu tlącej niechęci wobec dzieci (głównie obcych) może coś zmienić w postawach Polaków?
Michał R. Wiśniewski jest przekonany, że wielu środowiskach, zajmujących się edukacją, przemocą wobec dzieci, wśród aktywistów miejskich trwa wytężona praca na rzecz pozytywnych zmian. A po wydaniu książki zaczął też zauważać, że tzw. główny nurt zaczął otwierać się na te pomysły. Chociażby na rezygnację z pewnych określeń podczas mówienia o dzieciach, które – nawet stosowane żartem – są niewłaściwe.
– Podczas nadchodzących świąt warto sobie uświadomić, że dzieciątko Jezus oraz w ogóle wszystkie dzieci są czymś, co przynosi nadzieję – mówi pisarz. – Powinniśmy sobie pomyśleć o tych wszystkich dzieciach, które w życiu spotykamy. Nawet o tych, które wydają nam się uprzykrzające w autobusie czy w hotelu, że to jest ciągle jakaś nadzieja na przyszłość ludzkości. Na to, że ciągle będziemy trwali.
Napisz komentarz
Komentarze