W czasach PRL telewizja polska dość często przypominała, a telewizja angielska robi to do tej pory każdego roku w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, amerykański film wojenny z 1963 roku „Wielka ucieczka” w reżyserii Johna Sturgesa. Scenariusz inspirowany autentycznymi wydarzeniami napisał James Clavell, ten od „Szoguna”. A w obsadzie znaleźli się tacy ówcześni gwiazdorzy jak Steve McQueen, Charles Bronson, James Coburn, Richard Attenborough, James Garner czy Donald Pleasence. Film – zgodnie z tytułem – opowiadał o brawurowej ucieczce z obozu 76 jeńców alianckich, lotników, a zarazem o jeszcze jednej hitlerowskiej zbrodni wojennej – 50 uciekinierów po ujęciu zostało bowiem z zimną krwią zabitych na osobisty rozkaz Fuhrera.
Obóz na odludziu i na piaskach
Film Sturgesa nie tylko przypominał autentyczne zdarzenie z czasów II wojny światowej, ale też bardzo wiernie odtwarzał techniczne przygotowania do ucieczki oraz szczegóły życia obozowego, z licznymi anegdotami włącznie. Sceny plenerowe kręcono jednak w Bawarii, a filmowy obóz nosił miano Stalag Luft Nord, choć faktyczna ucieczka miała miejsce w Żaganiu (niem. – Sagan), gdzie mieścił się obóz Stalag Luft III. Wbrew temu, co można czasem przeczytać, szczególnie w opracowaniach wydanych na Zachodzie, nie był to teren okupowanej Polski, ale ówczesnych wschodnich Niemiec, który dopiero po 1945 znalazł się w naszych granicach.
Lokalizację tego obozu, założonego w 1942 roku, wybrano nieprzypadkowo. Niewielkie zaludnienie okolicy, a zarazem duże oddalenie od neutralnej Szwajcarii i wybrzeża morskiego miało zniechęcić osadzonych do prób wyswobodzenia się. Tego zadania nie ułatwiały też warunki na miejscu: piaszczysta gleba nie sprzyjała budowie tuneli. Dodatkowo pozostawiono dużo wolnej przestrzeni między barakami a drutami okalającymi obóz. Mało tego zainstalowane także mini-sejsmografy, które miały wychwycić ewentualną „krecią robotę” pod powierzchnią ziemi. Nic dziwnego, że kierowano tam tych jeńców, którzy już wcześniej podejmowali próby ucieczek.
W szczytowym okresie, a więc na przełomie lat 1944/45 w obozie przebywało ponad 10 tys. jeńców: oficerów brytyjskich, amerykańskich, australijskich, kanadyjskich, południowoafrykańskich, nowozelandzkich, a także pochodzących z innych krajów europejskich, w tym około stu Polaków.
Trzymano ich we w miarę znośnych warunkach. Nadzór nad obozem sprawowało nie SS czy Gestapo, ale Luftwaffe. Komendant, pułkownik Friedrich-Wilhelm von Lindeiner-Wildau, weteran I wojny światowej, miał opinię honorowego oficera i cieszył się niejakim szacunkiem wśród uwięzionych. Pewnym problemem było zaopatrzenie w żywność. Niemieckie racje zapewniały między 1500 a 1900 kalorii dziennie, przy rekomendowanych 3000 dla dorosłych mężczyzn. Na szczęście, regularne paczki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża oraz skromniejsze, przychodzące od rodzin jeńców, pozwoliły im odżywiać się na całkiem przyzwoitym poziomie. Niejednokrotnie byli oni lepiej zaopatrzeni w żywność, niż pilnujący ich strażnicy. Pozwoliło to na korumpowanie tych ostatnich, co było przydatne, także w związku z planowaną ucieczką.
Major Roger, Tom, Dick i Harry
Mózgiem operacji, którą historycy ochrzcili mianem Wielkiej Ucieczki, był squadron leader (stopień RAF odpowiadający majorowi) Roger J. Bushell, zestrzelony nad Francją w maju 1940. Miał on już za sobą jedną udaną, a w każdym razie częściowo udaną ucieczkę. Ukrywał się później w Pradze, ale został wykryty i aresztowany w trakcie szeroko zakrojonej akcji odwetowej po zamachu czeskiego podziemia na protektora Czech i Moraw Reinharda Heydricha. Czeską rodzinę, która udzieliła mu schronienia, zamordowano. On sam został zaś przez Niemców ostrzeżony, że przy kolejnej próbie ucieczki on także podzieli ich los. Mimo to Bushell zebrał w Żaganiu grupę najbardziej utalentowanych fałszerzy, krawców, budowniczych, a także oficerów o szczególnych talentach organizacyjnych, tworząc podwaliny organizacji ucieczkowej. Jego plan zakładał przedostanie się na wolność 250 jeńców. Przy czym chodziło mu nie tyle o umożliwienie im powrotu do ojczyzny, ale wywołanie zamieszania w niemieckiej administracji, zmuszonej do poszukiwania tak dużej liczby uciekinierów.
Zdecydowano się na budowę aż trzech tuneli. Nadzór nad pracami otrzymał kanadyjski inżynier górnictwa, porucznik Wally Floody. Obiął on nadzór nad drążeniem tunelu, a raczej tuneli, bo było trzy: Tom, Dick i Harry. Jak się okazało była to rozsądna decyzja. Prac nad Dickiem trzeba było zaniechać, kiedy okazało się, że za płotem, gdzie miało być jego wyjście, Niemcy wyznaczają... kolejny sektor obozu.
Natomiast Tom został wykryty, dokładnie tak, jak było to pokazane w filmie. Strażnik, który niechcący wywrócił stojący na piecyku czajnik, zauważył, że woda zamiast rozlać się po podłodze „wsiąka” między kaflami, pod którymi ukryte było wejście do tunelu. Spiskowcom pozostał zatem tylko Harry.
Czterej zdolni fałszerze
Do działu fałszerstw trafiali więźniowie o uzdolnieniach plastycznych. Potrzebne były nie tylko różnego rodzaju oficjalne dokumenty, ale także wszystko co – mówiąc językiem wywiadu – uprawdopodabniało „legendę” uciekiniera. Na przykład fikcyjne listy od rodziny wysyłane na rzekomy adres jego zamieszkania w Rzeszy.
Jednym z nadzorujących grupę fałszerzy był flight lieutenant (kapitan) Gilbert „Tim” Walenn, utalentowany rysownik. Zanim został lotnikiem, pracował w londyńskim banku. Do armii zgłosił się na ochotnika w 1937 r., a do czynnej służby powołano go 1 września 1939 roku. Nie są do końca jasne okoliczności w jakich został wzięty do niewoli. Jedna wersja głosi, że 11 września 1941 r. jego Wellington Mark Ic został trafiony pociskiem przeciwlotniczym i zmuszony do lądowania w okolicach Rotterdamu. Druga wersja jest już nieco mniej heroiczna. Podobno z powodu złej pogody bombowiec Walenna zboczył z kursu, zabrakło mu paliwa i musiał lądować awaryjnie w okupowanej Francji.
Zdolności plastyczne nie tylko pomogły Walennowi w przygotowaniach dokumentów do ucieczki, ale także dzięki nim zyskał sympatię kolegów, których karykatury chętnie rysował. Wyróżniały go też sumiaste wąsy, które zapuścił w niewoli.
Z Walennem przyjaźnił się flight lieutenant Romualdas Marcinkus, urodzony w 1907 w Jurbarkas na Litwie. W wieku lat 19 wstąpił on do Narodowej Akademii Oficerskiej w Kownie. Był też zdolnym piłkarzem, 30-krotnym kapitanem reprezentacji kraju, a także, w latach 1935-36, jej trenerem. Po zajęciu Litwy przez Związek Sowiecki w 1940 uciekł do Francji, a po jej upadku, przez północną Afrykę dotarł do Wielkiej Brytanii, gdzie wstąpił do RAF. Był tam jedynym Litwinem. Zestrzelony w lutym 1942 r. nad kanałem La Manche doznał urazu kręgosłupa. Wyłowiony przez Niemców, po leczeniu trafił do Stalagu Luft III, gdzie także był jedynym przedstawicielem swojej nacji.
W obozie wraz z kpt. Walennem trafił do „departamentu” fałszerstw. Ze względu na bardzo dobrą znajomość niemieckiego zajmował się też „wywiadem”, co polegało w dużej mierze na śledzeniu doniesień niemieckiej prasy.
Flight lieutenant Edward Gordon Brettell w młodości chciał zostać kierowcą rajdowym, ale zamiast tego zasiadł za sterami myśliwca. Jego Spitfire Mark IX został zestrzelony we wrześniu 1942 r. podczas wyjątkowo nieudanej misji nad Francją (ze 133 samolotów do bazy wróciło 12). W grupie przygotowującej ucieczkę specjalizował się w kaligrafowaniu gotykiem. Wycinał też brzytwą pieczęcie z krążków hokejowych i wyrabiał tusz z sadzy zmieszanej z olejem.
Kolejny zdolny plastyk, który w obozie został fałszerzem, to flight lieutenant Henri Picard, urodzony na przedmieściach Brukseli. W szkole wojskowej, do której wstąpił w 1936 r., zafascynowało go latanie. Był wciąż kadetem kiedy Niemcy napadły Belgię. Jego szkołę ewakuowano do Francji, potem do Algierii i Maroka, skąd razem z innymi belgijskimi pilotami, przez Gibraltar, dotarł do Anglii, gdzie wstąpił do RAF.
16 sierpnia 1942 ledwo uszedł z życiem, gdy jego samolot podczas akcji lecąc nisko nad ziemią zawadził o linie wysokiego napięcia. 11 dni później miał już mniej szczęścia. Został zestrzelony nad kanałem la Manche. Choć był poważnie ranny w nogę, udało mu się wyskoczyć ze spadochronem. Na małej tratwie ratunkowej, cierpiąc głód i pragnienie, dryfował pięć dni i sześć nocy, nim wylądował na francuskim brzegu, gdzie został pochwycony przez Niemców. Już w niewoli awansował na porucznika, a następnie kapitana.
Tajemnica lasu
W przygotowaniach uczestniczyło około 600 jeńców, ale do ucieczki przeznaczonych było 200, z kolejnymi 20 w rezerwie, gdyby sytuacja na to pozwoliła. W tej grupie byli Wallen, Picard, Brettell i Marcinkus. Już wcześniej postanowili trzymać się razem, podając się za litewskich robotników przymusowych. Niestety (a może na szczęście, biorąc pod uwagę reperkusje) z tunelu zdążyło skorzystać 76 więźniów, 77. został już zauważony i zatrzymany. Dzięki temu Niemcy bardzo szybko postawili na nogi policję, żandarmerię i wszelkie możliwe służby. Mimo to Wallenowi i jego kompanom udało się wsiąść do pociągu jadącego w kierunku Gdańska. Mimo kilku kontroli dotarli aż do Tczewa. Tam jednak 26 marca zostali zatrzymani na jednym z punktów kontrolnych i odesłani do Stalag XX B/Willenberg, nieopodal Malborka.
Dalsze losy całej czwórki znamy, dzięki archiwistycznej pracy grupy zapaleńców z Fundacji Ponad Mostami, zajmującej się dokumentowaniem, zabezpieczaniem, rozpowszechnianiem i publikowaniem wiedzy o ofiarach nazizmu, w tym także wziętych do niewoli żołnierzy przetrzymywanych w obozach jenieckich znajdujących się na terenie Polski jak i poza nią. Jeden z założycieli fundacji, Brian Turner, Anglik zamieszkały od 10 lat we Wrocławiu, wydał w tym roku książkę „Eagles Last Flight” o losach czwórki jeńców ujętych w Tczewie. Jej polskie tłumaczenie, pod tytułem „Tajemnica lasu w Trąbkach Wielkich” ukarze się w marcu 2025, a premiera nastąpi w rocznicę Wielkiej Ucieczki 24 marca w Muzeum Obozów Jenieckich w Żaganiu.
Autor przytacza w niej m.in. relacje brytyjskich żołnierzy osadzonych w Stalag XX B/Willenberg, którzy pamiętali przybycie czwórki uciekinierów. Następnego dnia funkcjonariusze policji kryminalnej przetransportowali ich do Gdańska, gdzie zostali oni umieszczeni w więzieniu przylegającym do siedziby Gestapo. Przygotowano tam ponoć dla nich cele „oficerskie”. Kiedy jednak szef gdańskiej Kriminalpolizei, Erich Graes, zadzwonił kolejnego dnia rano do szefa więzienia, dowiedział się, że zatrzymanych już tam nie ma.
Jak ustalono w trakcie procesu, który odbył się przed hamburskim sądem w drugiej połowie 1948 roku, więźniowie zginęli w lesie niedaleko Trąbek Wielkich. Szef gdańskiego Gestapo Gunther Venediger był osobiście obecny podczas zastrzelenia jeńców, co potwierdził swoimi zeznaniami jego kierowca. Egzekucję nadzorował inny gestapowiec Reinhold Bruchardt. Kierowca podał też personalia prawdopodobnych bezpośrednich sprawców: Julius Hug, Walter Sasse, Walter Voelz, Roeher i Asal.
Wspomniany kierowca, o nazwisku Peter Bontenbroich, sporządził także mapę, na której zaznaczył w miarę dokładne miejsce, gdzie widział ciała zamordowanych jeńców. Zostały one potem przewiezione z powrotem do Gdańska, gdzie spopielono je w miejscowym krematorium. Urny z prochami wysłano do Wrocławia, skąd ostatecznie trafiły do Żagania.
Jedynym, który stanął w tej sprawie przed sądem był Reinhold Bruchardt. Sąd nie dał wiary jego wyjaśnieniom, że jeńcy zostali zastrzeleni podczas próby ucieczki, a on został wezwany na miejsce ich śmierci już po tym fakcie. Za zbrodnię wojenną został skazany na śmierć. Wyrok zamieniono na dożywocie, następnie na 21 lat, ostatecznie wyszedł na wolność w 1956 r.
Gunther Venediger po wojnie ukrywał się pod trzema fałszywymi nazwiskami. Zdemaskowano go dopiero w 1957. Za pomocnictwo i podżeganie do w zabójstwa skazano go na dwa lata więzienia, ale to dotyczyło zupełnie innej sprawy. Huga i Voelza nigdy nie ujęto, Sasse uciekł z obozu internowania, a gestapowców o nazwiskach Roeher i Asal nie udało się zidentyfikować
Furia Hitlera
Jak wiadomo Wallen, Picard, Brettell i Marcinkus nie byli jedynymi uciekinierami z Żagania, którzy zostali zastrzeleni z zimną krwią przez Gestapo.
6 kwietnia 1944 r. nowy komendant, pułkownik Braune, (von Lindeiner-Wildau został aresztowany i skazany na rok więzienia za niedopilnowanie obowiązków), wezwał do siebie najstarszego rangą oficera brytyjskiego, Herberta M. Massey’a, i poinformował go, że 41 jeńców zostało zastrzelonych podczas próby ucieczki. Zaszokowany Massey zapytał, ilu zostało rannych?
– Żaden i nie wolno mi udzielać dalszych wyjaśnień, poza tym, że ich ciała i rzeczy osobiste zostaną panu przekazane – padła odpowiedź.
Informacja zrobiła piorunujące wrażenie nie tylko na pozostałych osadzonych, ale też na obozowych strażnikach.
– Proszę nie myśleć, ze Luftwaffe ma z tym cokolwiek wspólnego. Nie chcemy być z tym kojarzeni. To straszne – usłyszał Murray od jednego z Niemców.
Ostatecznie okazało się, że ofiar było nie 41, a 50. Latem 1944 r., za cichym przyzwoleniem Luftwaffe, osadzeni z zbudowali sarkofag, w którym umieszczono urny z prochami zastrzelonych kolegów. Po wojnie zostały one przeniesione na Cmentarz Wojenny Wspólnoty Brytyjskiej na poznańskiej Cytadeli. W dwóch przypadkach urny zostały oddane rodzinom. Jedna do Wlk. Brytanii, druga do Norwegii.
Rozkaz zamordowania jeńców wydał osobiście Adolf Hitler, rozwścieczony wiadomością o masowej ucieczce. Chciał, żeby zabito wszystkich, ale szef Luftwaffe, Herman Goering podobno „wynegocjował”, żeby jednak część z nich pozostawić przy życiu.
Uniknąć schwytania udało się tylko trzem uciekinierom. Dwóch Norwegów, przez Szczecin, dopłynęło statkiem do Szwecji, a Holender Bob van der Stock przedarł się przez cała Europę Zachodnią, aż do Hiszpanii, gdzie poprosił o azyl w brytyjskiej ambasadzie.
Może warto?
Pasjonaci z Fundacji Ponad Mostami chcieliby jakoś upamiętnić czterech lotników zamordowanych w Lesia pod Trąbkami Wielkimi. Marzy im się, by na budynku gminy zawisła płyta przypominająca o tamtym zdarzeniu. Mają już gotową treść napisu i projekt tablicy, ale by zacząć zbierać fundusze na realizację tego pomysłu muszą mieć zgodę urzędu.
Marta Lustgarten, która w Fundacji zajmuje się penetrowaniem historycznych archiwów przyznaje, że wstępne rozmowy z wójtem zostały przeprowadzone, ale jeszcze przed wiosennymi wyborami samorządowymi, po których gminą rządzi już nowa ekipa.
– Pisaliśmy w tej sprawie do sekretarz gminy, ale nie mamy żadnej odpowiedzi.
A może jednak warto zainteresować się tą propozycją? Z szacunku dla bohaterów, ale też dla uatrakcyjnienia wizerunku gminy.
Napisz komentarz
Komentarze