Tematów do rozważań było więcej, a ponieważ dotyczą nie tylko Wodeckiego i jego repertuaru, pomyślałem, że warto im poświęcić ten felieton.
Pierwsza sprawa to pytanie o to, czego dowodzi powodzenie imprez typu „Tribute to…”. Za oczywistą powinna uchodzić odpowiedź: decyduje popularność bądź artysty, bądź jego repertuaru. Może i tak bywa, ale wówczas przewrotnie zapytam – dlaczego jednych „pewniaków” sprzedaje się mniej, a innych zdecydowanie więcej? Bywam na takich koncertach, więc mógłbym posłużyć się serią zdziwień: dlaczego Czerwone Gitary (z repertuarem Czerwonych Gitar w takim sobie wykonaniu) wypełniają salę mieszczącą tysiąc osób, Żuki z podobnym repertuarem, na wyższym poziomie ekspresji, zapełnią klub o połowę mniejszy, zaś Bernard Dornowski z przyjaciółmi, wykonujący te same piosenki, ściągnie publikę do klubu znów o połowę mniejszego?
Odpowiedzią mogłaby być sprawność marketingu i reklamy, ale to tylko część prawdy. Gdyby tylko to kryterium przyłożyć do prezentacji piosenek Zbigniewa Wodeckiego, to również uzyskalibyśmy odpowiedź cząstkową. Faktem jest, że organizatorzy zadbali o reklamę, wybrali doskonały moment (koniec sezonu imprez plenerowych), zapewnili liczących się wykonawców. Ten ostatni warunek miał szczególne znaczenie i zadziałał w połączeniu z magią nazwiska Wodeckiego, który przez kilkadziesiąt lat wypełniał swoim repertuarem osobną przestrzeń.
Pytanie dodatkowe: czy sopocki koncert przebije atrakcyjnością kilka co najmniej wydarzeń, jakie utworom i stylistyce Wodeckiego poświęciły w ostatnich latach różne telewizje, gdzie śpiewali m.in. Katarzyna Cerekwicka, Grażyna Łobaszewska („Pejzaż bez ciebie”, 2018), Alicja Majewska, Krzysztof Zalewski, Maciej Maleńczuk, Ania Rusowicz („Uroczysty Wodecki”, 2022). I wreszcie pytanie o zdolność wykonawców do zastąpienia niepodrabialnej maniery wokalnej i ciepłego barytonu własnym brzmieniem i indywidualną interpretacją, a także o aranżacje.
Czas na odpowiedzi. Bohaterem dwuczęściowego spektaklu sopockiego była Polska Filharmonia Kameralna Sopot pod dyrekcją Szymona Morusa i pomysłowe aranżacje, idealnie dopasowane do repertuaru. Skład orkiestry uzupełniała kompetentna sekcja rytmiczna, której gwiazdą był basista Paul Rutschka; jego pulsacja i niesamowite pomysły kontrapunktyczne to sztuka wysokich lotów.
Wokaliści? Dobrze i profesjonalnie radzili sobie Kasia Moś, Sławek Uniatowski, także chór Music Everywhere. Nie udawali, że potrafią zastąpić Wodeckiego, starali się być blisko klimatu piosenek. Ale pod koniec koncertu przyszedł magiczny moment, jakby nagle duch Wodeckiego zstąpił na chwilę, by przenieść w inny wymiar interpretację Uniatowskiego „Lubię wracać tam, gdzie byłem już”.
Nie mogę nie pochwalić zapowiadającego i dopowiadającego Artura Andrusa. Na tle mizerii kabaretowych wykonawców i kiczowatych konferansjerów wciąż reprezentuje wyżyny dowcipu i dobrego smaku. Obok niego Magdalena Miśka-Jackowska radziła sobie całkiem nieźle.
Łyżka dziegciu też będzie. Konferansjerzy – nie sądzę, by mieli na to ochotę – odczytali przed koncertem długą listę obecnych na widowni polityków szczebla krajowego i lokalnego (oklaski po każdym nazwisku proszę!), co mnie przypomniało imprezy w skali gminnej i powiatowej czasów słusznie minionych. Władza lubi, jak się jej podlizywać, ale czy musimy jej w tym pomagać?
Napisz komentarz
Komentarze