Do masakry na Wybrzeżu doprowadziły bezpośrednio podwyżki cen produktów spożywczych, wprowadzone niespodziewanie, na kilkanaście dni przed świętami Bożego Narodzenia. Ale nawet z perspektywy dwóch ostatnich lat w naszym kraju, nie wydają się one drastyczne. Cena mąki wzrosła o 17 proc., ryb o 16 proc., a dżemów i powideł o 36 proc. Gdzie w takim razie doszukiwać się rzeczywistego podłoża rewolty?
Lata 1968-70 były jednymi z najgorszych po okresie stalinowskim w Polsce Ludowej. To czas brutalnie stłumionej rewolty studenckiej w marcu 1968 r., kampanii antyinteligenckiej i antysemickiej, oraz czystek w administracji i wojsku. W następstwie tego, po 1968 r. z Polski wyemigrowało ok. 15 tys. osób. Trzeba też wspomnieć o udziale wojska w inwazji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. W 1956 r. do władzy doszedł Władysław Gomułka i trzeba powiedzieć, że był to autentycznie cieszący się autorytetem przywódca komunistyczny. Ludzie uwierzyli mu, że w kraju może dojść do znaczących zmian, co bardzo szybko zweryfikowała rzeczywistość. Co więcej, w połowie lat 60., Gomułka powrócił do rządów stricte autorytarnych. W 1970 r., dla młodszej części społeczeństwa, był to stetryczały dziadek, w kółko odnoszący się do wojny oraz przekonujący, że sytuacja w kraju jest dobra, ale przecież może być znacznie gorzej. A dobrze wcale nie było. Jego wizja kraju polegała na tym, że obywatel ma żyć oszczędnie i wydawać tyle i ma. Kraj dławił się, bo nie było inwestycji, nie budowano nowych mieszkań. Ludzie, szczególnie ci młodsi, którzy nie pamiętali czasów wojny, chcieli czegoś innego. Chcieli konsumpcyjnie iść do przodu, a więc nie tylko wydawać, aby przeżyć, ale czuć się rozwijają. Młode pokolenie kompletnie nie rozumiało polityki ówczesnych władz, a Gomułka kompletnie nie cieszył się ich zaufaniem. W kraju panowała atmosfera ekonomicznej stagnacji oraz rosnącej społecznej frustracji, a kroplą, która przepełniła czarę goryczy, była wprowadzona zaledwie na 11 dni przed świętami, a więc w okresie gromadzenia artykułów, podwyżka cen towarów, szczególnie spożywczych. Ktoś mógłby powiedzieć, że stoczniowcy dobrze zarabiali. Dlaczego w takim razie zdecydowali się protestować? Tak było, ale dotyczyło to pracowników zatrudnionych w zakładzie 10-15 lat. Wzrost cen uderzył szczególnie w młodych, a więc słabiej uposażonych. A więc, podwyżka plus stagnacja oraz narastająca frustracja społeczna i polityczna, stały się bezpośrednimi przyczynami tego, co zaczęło się 14 grudnia.
Dzień po wprowadzeniu podwyżek stanął największy zakład w regionie – Stocznia Gdańska im. Lenina. Po czterech godzinach protestu, tłum wylał się na ulice. Z jakimi postulatami szli protestujący?
Przede wszystkim domagali cofnięcia podwyżki. Z oczywistych względów, kierownictwo stoczni nie było w stanie spełnić tego postulatu, dlatego robotnicy wyszli poza teren stoczni i skierowali się pod budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR, licząc, że zostaną wysłuchani przez pierwszego sekretarza, Alojzego Karkoszkę. Ten jednak przebywał w Warszawie. Nikt nie był w stanie podjąć konkretnych decyzji, dlatego przez kolejne godziny demonstranci chodzili po ulicach Gdańska. Do godz. 16 panował względny spokój i porządek. Natomiast później, w okolicach wiaduktu Błędnik, tłum został zaatakowany przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Było to już dziewięć godzin po tym jak rozpoczął się strajk w Stoczni Gdańskiej, w tym ponad pięć godzin po opuszczeniu zakładu przez stoczniowców. Władze lokalne, jak i centrala miały bardzo dużo czasu, by podjąć rozmowy, ale wyraźnie nie chciały tego zrobić. Nie potrafiły rozmawiać z protestującymi. Dotychczas wszystkie oznaki niezadowolenia społecznego rozwiązywały siłowo i tak też było tym razem.
W kraju panowała atmosfera ekonomicznej stagnacji oraz rosnącej społecznej frustracji, a kroplą, która przepełniła czarę goryczy, była wprowadzona zaledwie na 11 dni przed świętami, a więc w okresie gromadzenia artykułów, podwyżka cen towarów, szczególnie spożywczych.
Władza doskonale wiedziała, czym może zakończyć się rozjuszenie niezadowolonych podwyżkami robotników. Od początku grudnia trwały przygotowania do możliwej ochrony porządku publicznego. Jednocześnie nie przygotowano żadnej odpowiedzi na niemal pewne żądania robotników. W tamtym czasie rozmowa z ludem byłaby dla dygnitarzy oznaką słabości?
Tak. Po marcu 1968 r. władze dobrze wiedziały, że na Wybrzeżu jest duży potencjał do protestowania i bardzo się tego bały. Natomiast nie było osób, które byłyby w stanie podejmować decyzje o ewentualnych rozmowach. Dla Gomułki wystąpienia robotnicze były kontrrewolucją, były próbą jego obalenia rządów. Dlatego 15 grudnia zgodził się na użycie broni. Łatwiej było wysłać milicję i wojsko, niż podjąć realne rozmowy.
W różnych źródłach inaczej postrzegane jest znaczenie pierwszej ofiary, Józefa Widerlika, stoczniowca zastrzelonego przed komendą milicji przez funkcjonariusza lub jak podają inne źródła, przez snajpera. Czy to zdarzenie mogło mieć wpływ na to co wydarzyło się ok. godz. 9.30, czyli podpalenie Komitetu Wojewódzkiego PZPR?
Możemy być pewni, że rankiem 15 grudnia, a więc po tym co wydarzyło się dzień wcześniej, pałowaniu oraz licznych aresztowaniach, wśród tłumu panowało wielkie wzburzenie. Ok. godz. 7.30 stoczniowcy poszli w kierunku komendy, by wymusić wypuszczenie zatrzymanych robotników.
Co do Józefa Widerlika, jedna z wersji mówi o tym, że zastąpił drogę kapitanowi, w efekcie czego, jeden z milicjantów wyciągnął pistolet i przestrzelił mu aortę. Trudno jednak stwierdzić, kiedy dokładnie do tego doszło i na ile wpłynęło na dalszy przebieg wydarzeń. Oczywiście ludzie od razu dowiadywali się, że kilkaset metrów dalej jest jakaś zadyma, że dzieje się coś złego, milicja używa pałek, gazów czy broni oraz o tym, że nie udało się uwolnić uwięzionych.
Jak wyglądała sytuacja na ulicach po podpaleniu budynku komitetu wojewódzkiego?
Przed budynkiem zgromadziło się ok. 20 tys. protestujących. Regularne walki uliczne trwały praktycznie przez cały dzień. Broniono się przed napierającymi oddziałami, podpalano samochody, demolowano obiekty publiczne, dochodziło też do rabowania sklepów. Kilkaset osób zostało rannych, ponad 500 osób zatrzymano.
Ludzie nie mieli świadomości, że władza zareaguje w tak ostry sposób. Zaangażowano helikoptery, czołgi, transportery opancerzone, samoloty, jednostki pływające, żołnierzy, funkcjonariuszy milicji i służby bezpieczeństwa. Właściwie, była to wojna wypowiedziana robotnikom. Szacuje się, że tylko na Wybrzeżu wystrzelono ok. 46 tys. pocisków różnego kalibru i typu oraz zużyto ok. 150 tys. sztuk środków chemicznych. To są przerażające liczby. Do ludzi strzelano jak do kaczek. Gdy ich zatrzymywano, sprawdzano czy mają brudne ręce, co mogło świadczyć, że rzucali kamieniami. Tylko za to wtrącano ich do aresztu, dotkliwie bito, a także golono, co miało być formą ich upodlenia. To była pacyfikacja społeczeństwa, pokazanie mu, że władza nie zamierza cofnąć się choćby o krok. Takie było myślenie twardogłowych towarzyszy Władysława Gomułki. Tak naprawdę, cały ten protest można było zakończyć przed 15 grudnia. Tymczasem 16 grudnia, otoczono stocznię, zablokowano zakład i niestety zastrzelono kolejnych dwóch robotników, którzy stali na bramie nr 2. 11 osób zostało rannych. W sumie w Gdańsku zginęło 8 osób.
Ludzie nie mieli świadomości, że władza zareaguje w tak ostry sposób. Zaangażowano helikoptery, czołgi, transportery opancerzone, samoloty, jednostki pływające, żołnierzy, funkcjonariuszy milicji i służby bezpieczeństwa. Właściwie, była to wojna wypowiedziana robotnikom.
Stoczniowcy cofnęli się na teren zakładu, gdzie ogłoszono strajk okupacyjny, ale w ciągu kilkunastu godzin został on złamany. I tak jak w Gdańsku czy w Szczecinie mieliśmy do czynienia z przemocą, tak w Gdyni, 17 grudnia doszło do masakry. Wolsko i milicja ostrzelały na stacji Gdynia Stocznia bezbronnych ludzi idących do pracy. A przecież dzień wcześniej wicepremier Kociołek wzywał ludzi do spokoju oraz powrotu do stoczni. Cały czas zadajemy sobie pytanie, dlaczego doszło do Czarnego Czwartku.
Władze odegrała się za nieposłuszeństwo protestujących w Gdańsku?
Na pewno centrala chciała zdusić protest za wszelką cenę. I nie chciała, by strajki rozlały się na cały kraj. Ta reakcja była wyjątkowo brutalna. Spowodowała że w przeciągu kilku dni protesty praktycznie ucichły. W ciągu tych kilku dni śmierć poniosło 45 osób, w tym dwóch milicjantów. Oficjalna liczba rannych to 1165. Ale przecież do tego trzeba doliczyć zwolnionych z pracy, ciąganych po komisariatach. Władza postanowiła w bezwzględny sposób pokazać robotnikom, gdzie jest ich miejsce.
Gwałtownym protestom towarzyszyła też niejawna rozgrywka polityczna na najwyższych szczeblach. Ostatecznie, zakończona odejściem Gomułki.
Już z 15 na 16 grudnia, grupa działaczy wyższego szczebla, uznała, że musi dojść do zmiany na stanowisku pierwszego sekretarza KC PZPR. Doprowadzono do pewnego przesilenia i tym, który mógł przejąć fotel pierwszego sekretarza, okazał się Edward Gierek. Odbyło się posiedzenie biura politycznego, w którym nie uczestniczył Gomułka, odwieziony do szpitala. Bardzo szybko zwołano plenum, które miało za zadanie zmianę pierwszego sekretarza, co stało się już 20 grudnia. Wiadomo, że nowemu w sekretarzowi łatwiej było rozmawiać ze straumatyzowanymi załogami. Wszystkie protesty skończyły się 22 grudnia. Ale co z tego, skoro kolejne wybuchły w styczniu oraz lutym 1971 r. Ceny sprzed grudnia zaczęto przywracać w marcu, ale kosztowało to życie 45 osób. Niewątpliwie było to jedno z tragiczniejszych wydarzeń na polskim Wybrzeżu. A oprócz strzelania do niewinnych ludzi, jego symbolem były pochówki pomordowanych, pozbawiające godności zarówno zabitych, jak i ich rodzin. Komunistyczne władze próbowały skazać zamordowanych na zapomnienie. Chowano ich potajemnie. Pogrzeby organizowano w nocy, z dala od głównych alei nekropolii. Rodziny powiadamiano na dwie, trzy godziny przed pogrzebem, a sam pochówek trwał nie więcej niż pół godziny. Wszystko to odbywało się pod nadzorem pracowników urzędu spraw wewnętrznych oraz funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i milicji.
W ciągu tych kilku dni śmierć poniosło 45 osób, w tym dwóch milicjantów. Oficjalna liczba rannych to 1165. Ale przecież do tego trzeba doliczyć zwolnionych z pracy, ciąganych po komisariatach. Władza postanowiła w bezwzględny sposób pokazać robotnikom, gdzie jest ich miejsce.
Władza nie wzięła jednak pod uwagę jednej rzeczy. Że ludzie nie zapomną, a dziedzictwo Grudnia ’70 będzie fundamentem czegoś znacznie dla niej groźniejszego, a więc „Solidarności”.
Władza bardzo bała się pamięci o Grudniu ’70, ale jednocześnie myślała, że po kilku latach ona zniknie. Tymczasem już 1 maja, w najważniejsze święto państwowe w PRL-u, można było odnotować transparenty mówiące o tym, że społeczeństwo żąda upamiętnienia zabitych oraz ukarania winnych. Podobnie było w 1971 r., w czasie Święta Zmarłych. Na początku władza zapewniała, że upamiętni zabitych, choć tak naprawdę nigdy nie chciała tego zrobić. A kulminacją pamięci o ofiarach masakry było odsłonięcie Pomnika Poległych Stoczniowców, w grudniu 1980 r.
Z drugiej strony, trzeba też pamiętać, że jest to zbrodnia nieukarana.
Mówi się że był to najdłuższy proces w historii Rzeczpospolitej, który zakończył się dopiero w 2015 r. To wstyd dla państwa polskiego, że nie udało się skazać odpowiedzialnych za te zbrodnie, wtedy, gdy jeszcze żyli.
Ma pan poczucie, że pamięć o Grudniu ‘70 jest wciąż żywa?
Myślę, że ta pamięć zawsze będzie żywa, przede wszystkim dlatego, że na ulicach ginęli niewinni ludzie. Powstało wiele publikacji na temat Grudnia ’70. Niedawno pojawiły się tablice upamiętniające zastrzelone osoby. Co roku na grobach składane są wieńce. W Gdyni jest podobnie, chociaż wydaje się, że tam to upamiętnienie powinno być jeszcze bardziej wyeksponowane. Na pewno będziemy wnosić o to, by podobnie jak w Gdańsku, ufundowano tam tablice przypominające mieszkańcom konkretne miejsca, gdzie ginęli robotnicy. Mam takie poczucie, że ta tragedia zasługuje na jeszcze większe upamiętnienie niż jest to obecnie.
Napisz komentarz
Komentarze