Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Gdańsk ma jasne, ale też ciemne i antysemickie karty

Gdańsk ma swoje jasne chwalebne strony, ale warto zbadać również te skandaliczne, ciemne, antysemickie karty – mówi Grzegorz Kwiatkowski, poeta, gitarzysta i wokalista zespołu Trupa Trupa
Grzegorz Kwiatkowski, muzyk i poeta
Grzegorz Kwiatkowski, muzyk i poeta

Autor: Tomasz Pawluczuk

Rok 2015. W gazetach piszą: Grzegorz Kwiatkowski, «odkrywca» butów z obozu Stutthof, apeluje o ochronę znalezisk”. Teraz w murku podtrzymującym skarpę na Zakopiańskiej odnalazłeś fragmenty płyt nagrobnych. Widzisz więcej?

Myślę, że większość osób to widzi, tylko co jakiś czas pojawia się wśród nich ktoś, kto z tym co widzi po prostu się nie zgadza. Sprawa fragmentów płyt nagrobnych, pochodzących, być może, z rozgrabionego po wojnie cmentarza żydowskiego na Chełmie, to niejako pokłosie moich oraz Doroty Karaś z „Gazety Wyborczej” i Waldemara Ślefarskiego zabiegów o upamiętnienie getta w Gdańsku. O fragmentach tych płyt powiedziała mi moja przyjaciółka Gosia Drewa, a powiedziała mi o tym ponieważ czytała apel o upamiętnienie gdańskiego getta na łamach „The Times of Israel”. Zatem poszedłem w to miejsce, zrobiłem zdjęcia i rozesłałem je do urzędników oraz mediów.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Gdańsk upamiętni żydowskie getto z czasów II wojny światowej

Podobnie postąpiłeś w przypadku wspomnianych, odnalezionych w lesie przy muzeum Stutthof butów więźniów.

Latem 2014 roku, razem z Rafałem Wojczalem kręciliśmy w tamtym miejscu dokumentalny film o panu Albinie Ossowskim, więźniu obozu Auschwitz-Birkenau, którego brat został zamordowany w obozie koncentracyjnym Stutthof. Wtedy natrafiliśmy na te buty. Wiedzieli o nich i mieszkańcy Sztutowa, i pracownicy muzeum, a także historycy, tacy jak Otto Dov Kulka, który w swojej książce „Pejzaże metropolii śmierci” opisał sytuację z lat 90., kiedy to rozmawiał o tej sprawie z władzami muzeum. Usłyszał wtedy, że większość tych butów pochodzi z Auschwitz ponieważ obóz Stutthof był niejako centrum reparacyjnym skóry i to tu  przyjeżdżały buty więźniów z wielu obozów koncentracyjnych. W 1945 roku Armia Czerwona policzyła te góry obuwia i było ich pół miliona. Większość z nich podczas budowy muzeum w 1967 roku trafiła do pobliskiego lasu, aby tam gnić i niszczeć przez dekady. Wiedziało o tym mnóstwo osób i wygląda na to, że poza historykiem Otto Dov Kulką nikt się tym specjalnie nie przejmował. Swoją drogą do dziś, mimo alertów i działań, wiele tych butów leży tam gdzie leżało.

Co do fragmentów płyt z ulicy Zakopiańskiej, są dobre wiadomości – najpewniej będą one zdemontowane i zabezpieczone. Zaapelowały o to radne Gdańska, które po moim alercie zainteresowały się sprawą.

Fragment płyty na Zakopiańskiej w Gdańsku
Fragment płyty na Zakopiańskiej w Gdańsku

Ten alarm, który wszcząłeś to gest przyzwoitości? Powinność? Uważność?

Myślę, że prawie każdy mógłby się zdobyć na podobny alarm, gdyby na przykład miał świadomość jakie to łatwe. Jeśli widzimy coś, co jest naszym zdaniem moralnie skandaliczne, to warto opowiedzieć o tym innym, zgłosić odpowiednim strukturom władzy i mediom. Nie jestem historykiem, ani archeologiem, nie byłem stuprocentowo pewny pochodzenia tego znaleziska. Wszczynając alarm chciałem, by na temat tych płyt wypowiedzieli się specjaliści i aby po prostu zniknęły z miejsca, w które zostały kiedyś wmontowane.

Sugerowałeś, że płyty mogą pochodzić z dawnego cmentarza żydowskiego na Chełmie.

Czytałem kilka wypowiedzi ekspertów, którzy stwierdzili że te płyty mogą równie dobrze pochodzić z wielu innych zniszczonych po wojnie w Gdańsku nekropolii, ale podkreślili też, że raczej nie dojdziemy do tego, skąd są. Moja hipoteza wzięła się z faktu, że na jednej z płyt jest znak podobny do gwiazdy Dawida, a ten murek jest odległy o 1700 metrów od cmentarza żydowskiego na Chełmie. To był jeden z najlepiej zachowanych po wojnie żydowskich cmentarzy w Polsce. Został rozkradziony i zdewastowany przez mieszkańców Gdańska głównie po antysemickich wydarzeniach w 1968 roku. Ta sytuacja ma historyczne potwierdzenie w wielu źródłach. Po moim alarmie na forach internetowych rozgorzało. Mieszkańcy Gdańska wspominali sceny z dzieciństwa, obrazki, jak rabowano tamtejsze groby, jak poszukiwano w nich złota. Gdańsk ma swoje jasne chwalebne strony, vide Solidarność, ale warto zbadać również te skandaliczne, ciemne, antysemickie karty.

Zawiadomiłeś urzędników i dziennikarzy pisząc o tych płytach: „To jest bolesna historia, ale powinniśmy się z nią mierzyć, aby być lepszymi ludźmi i aby Gdańsk nadal był miastem solidarności, wolności, bez tematów tabu. Jestem dumny z tego, że jestem gdańszczaninem, stąd moje działania”.

To była emocjonalna reakcja, ale teraz napisałbym identycznie. No, może poza tym „powinniśmy” i „my”, nie chcę mówić innym co mają robić. Nie jestem moralistą, nie zamierzam nikogo pouczać. Po prostu podaję dalej to, co wydaje mi się niestosowne. Swoją drogą, pamiętam nasze pierwsze wywiady sprzed lat, nie było jeszcze ani pandemii, ani wojny. Rozmawiałaś z młodym poetą, który jednak dużo uwagi poświęcał tematyce śmierci.

Mój dziadek, tak jak i jego siostra byli więźniami obozu koncentracyjnego Stutthof. Towarzyszyłem mu, gdy pierwszy raz po wojnie odwiedził to miejsce. Ten dzień w dużym stopniu wyostrzył moją wrażliwość.

Mówiłeś nawet, że w sensie bywania i inspiracji stawiasz cmentarze nad kawiarnie.

I nadal tak jest. Pandemia dobitnie przypomniała, że pytania o śmierć, o trudne moralne wybory, o historię, przeszłość i okrucieństwo to rozmowa o humanizmie, o sytuacjach granicznych i o kondycji społeczeństwa. O tym, kim jesteśmy i do czego jesteśmy zdolni. Na przykładzie tego alertu i ulicy Zakopiańskiej widzę, śledząc fora internetowe, że z jednej strony jest tam mnóstwo antysemickich nienawistnych komentarzy, a z drugiej   są ludzie zawstydzeni tym, że w Gdańsku taka sytuacja miała miejsce. I że nie chcieliby, żeby płyty z ich grobu lub grobu ich rodziny były wmontowane w murek podtrzymujący skarpę. Nienawistny odbiór mnie szokuje i przeraża, tak jak agresja, przemoc, nienawiść. Kluczowa jest tutaj reakcja władz miasta i mediów. Jeśli sprawa tych płyt potraktowana zostanie jako przyczynek do rozmowy o tolerancji, wrażliwości i uważności to tym samym będzie to też, w jakimś stopniu, walka z nienawiścią, przemocą, ksenofobią i antysemityzmem.

Ta wrażliwość, w twoim przypadku, wywodzi się z historii rodzinnej.

Mój dziadek, tak jak i jego siostra byli więźniami obozu koncentracyjnego Stutthof. Towarzyszyłem mu, gdy pierwszy raz po wojnie odwiedził to miejsce. Ten dzień w dużym stopniu wyostrzył moją wrażliwość. Równie ważna jest dla mnie historia mojej żony, której rodzina z powodu swojego żydowskiego pochodzenia ukrywała się podczas wojny w lesie pod Mielcem. Ale powodów może być więcej. Wiele lat temu byłem koordynatorem Amnesty International w Gdańsku i widziałem, że cierpienie, zło, przemoc nie dotyczą jedynie przeszłości i II wojny światowej, ale że wciąż dzieją się na świecie i warto przezwyciężyć strach, by przeciw temu protestować. Warto też analizować te przemocowe mechanizmy i dlatego na Uniwersytecie Oksfordzkim prowadzę z profesorem Markiem Harrisonem warsztaty o nienawiści pt. „Virus of Hate”. Nienawiść i zło były, są i – niestety będą. Jak wojna. Wracając do fragmentów płyt: nawet gdyby te moje alerty były tylko kwestią przeszłości i nie miały wpływu na tu i teraz, to i tak upierałbym się, że zmarłym należy się pamięć. A nam prawda o historii, jakkolwiek byłaby trudna. O upamiętnienie tych butów ze Stutthofu zabiegaliśmy z Rafałem Wojczalem przez lata. I nie była to walka z ludźmi, tylko walka z mechanizmem ignorancji i zapomnienia. Kiedy już wszyscy dowiedzieli się, co to są za buty i co się z nimi stało, nikt nie chciał niczego z nimi zrobić, nawet rzecznik konserwatora zabytków uznał, że to obiekty bez żadnej wartości historycznej. Byłem zszokowany, gdy okazało się, że nie będą one potraktowane jako artefakty ludobójstwa, tylko zostaną po prostu zakopane na terenie muzeum. A to przecież tak, jakby pogrzebano pamięć. Pamięć o setkach tysięcy ludzi. Spraw, o które warto w Gdańsku walczyć jest mnóstwo.

Moja najnowsza książka „Zagadka” dotyczy w dużej mierze praw dzieci. Starałem się zanalizować, jak dzieci były traktowane na przestrzeni dziejów. Domyślałem się, że wyglądało to źle, ale nie wiedziałem, że aż tak fatalnie.

Na przykład?

Inna, która mnie boli dotyczy postaci Josepha von Eichendorffa, jednego z trzech – obok Goethego i Schillera najważniejszych pisarzy romantyzmu. W XIX wieku mieszkał w Gdańsku, w dworku, gdzie potem była siedziba dyrekcji szpitala psychiatrycznego. Ten dworek, który jeszcze 20 lat temu miał oryginalne wyposażenie sprzed wojny, dziś gnije pod opieką konserwatora zabytków. A Eichendorff tam właśnie napisał arcydzieło „Z życia nicponia”. To tylko jeden z wielu przykładów braku szacunku dla przeszłości miasta, z czym nie mogę się pogodzić. Gdańsk ma niesamowicie złożoną historię i warto bronić skomplikowanego dziedzictwa tego miasta w różnych jego obszarach. Dziś każdy, jako gdańszczanin, może wszczynać alarm, gdy coś go oburza.

Jako poeta możesz więcej?

Broniłbym autonomiczności mojej poezji, chociaż summa summarum to wszystko składa się w jedno, albo uzupełnia się. Chciałbym podkreślić coś, co czasami nam umyka, bo non stop jesteśmy zalewani przez media newsami o cierpieniu, przemocy i agresji, a jednak, mimo wszystko standardy moralne podwyższają się. Moja najnowsza książka „Zagadka” dotyczy w dużej mierze praw dzieci. Starałem się zanalizować, jak dzieci były traktowane na przestrzeni dziejów. Domyślałem się, że wyglądało to źle, ale nie wiedziałem, że aż tak fatalnie. Generalizując, do końca XIX wieku życie dzieci było piekłem i przemoc wobec nich była niemal powszechnie obecna, akceptowana i usprawiedliwiana. Dziś jest wciąż źle  mówi o tym choćby skandaliczny wynik badań sprzed roku, w których 40 procent Polaków przyznaje się do tego, że bije swoje dzieci a jednak jest znacznie lepiej. Chociaż nie wydaje mi się, żeby to był efekt jakiejś wewnętrznej moralnej przemiany indywidualnej, raczej innych norm społecznych, które nie tolerują tego, co było kiedyś tolerowane. Myślę, że nie ma nic bardziej zaskakującego jak dobro i rodzaj bezinteresowności, empatii. To wręcz jak jakiś błąd w systemie, a jednak ten system od takich błędów się zmienia i ulepsza. To daje jakąś nadzieję.

W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Archeolog, kopacz, ktoś, kto próbuje dogrzebać się do tego, co zasypane – celowo albo przypadkiem. Gdy byłem mały, po prostu marzyłem o tym, aby w przyszłości zostać archeologiem. Moją wielką miłością był starożytny Egipt. Ale szybko zrozumiałem, że mówienie głośno o tym, o czym się nie powinno lub o czym nie wypada mówić – to pociąga mnie najbardziej”.

Moje wiersze też są po trosze pracami archeologicznymi. Tak samo jak moje alerty społeczne. Ale nie przypisywałbym sobie żadnych zasług, ponieważ znam ludzi, którzy naprawdę pomagają i poświęcili swoje życie, by walczyć z biedą, ubóstwem, przemocą i wykluczeniem. Znam też trochę osób które chciałyby pomagać, ale się boją. Mocno się z nimi identyfikuję, bo we mnie jest też ten element strachu, z którym jednak staram się walczyć. Od paru lat wybieram opcję aktywności. Chyba uaktywnił się „gen” po mojej mamie, która była bardzo oddanym gdańskim pedagogiem w szkole specjalnej, pedagogiem dzieci odtrąconych, wykluczonych i odepchniętych przez niemal większość społeczeństwa. Jak widzisz, wciąż przerabiam swój prywatny „ogródek”, a przy okazji mam świadomość, co robić z problemami wywodzącymi się na przykład z niesprawiedliwości społecznej. Mama działała i nie bała się. Nigdy nie widziałem jej zestresowanej, widziałem kogoś, kto – jeśli trzeba było komuś pomóc – po prostu pomagał. To były duże sprawy, a ja – wracając do płyt z Zakopiańskiej – niczego wielkiego nie zrobiłem, po prostu wysłałem do mediów kilka maili, kilka zdjęć. Żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało się, do czego możemy być zdolni. Mam nadzieję, że to wywoła coś dobrego, wierzę w moc prawdy. Tyle.

Tuż przed publikacją tej rozmowy w wydaniu tygodnika Zawsze Pomorze pojawiła się się informacja, że jeszcze w tym roku Gdańsk upamiętni żydowskie getto, które istniało w mieście w czasie II wojny światowej. Apelował o to niedawno Grzegorz Kwiatkowski w „Times of Israel". Wybrano już miejsce pamięci. To okolice Wyspy Spichrzów, przestrzeń, gdzie stał kiedyś spichlerz Czerwona Mysz, budynek ten zajmowali – między innymi – gdańscy Żydzi. Był to ostatni przystanek przed ich deportacją do obozów koncentracyjnych. Spichlerz spłonął w 1945 roku.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama