Festiwal rozpoczął się od koncertu, którego mogłoby nie być, gdyby nie decyzja odpowiedniej komórki... armii ukraińskiej. W skład tria Escalator wchodzi bowiem kontrabasista Mark Tokar, który od roku jest zmobilizowany i walczy w obronie swojego kraju zaatakowanego przez Rosję. Tak więc niemal do końca organizatorzy nie byli pewni, czy występ zespołu dojdzie do skutku. Udało się, Mark dołączył do niemieckiego perkusisty Klausa Kugla i amerykańskiego saksofonisty i klarnecisty Kena Vandermarka. Ich środowy występ na długo pozostanie w pamięci słuchaczy, nie tylko ze względu na na aspekty poza muzyczne. Vandermark, to światowa czołówka i klasa sama w sobie, a jego partnerzy nie ustępują mu ani na krok.
Kolejny dzień koncertowy przyciągnął do Żaka zastępy fanów Emila Miszka, jedynego w tegorocznej wiosennej edycji – zwykle mocno skupiającej się na scenie trójmiejskiej – przedstawiciela lokalnego środowiska jazzowego. Gdański trębacz tym razem zaprezentował się jako członek polsko-norweskiego kwartetu PESH, w którego skład, oprócz niego, wchodzą: Sondre Moshagen (p), Håkon Huldt-Nystrøm (b) i Patrycja Wybrańczyk (dr). Zespół zaprezentował kompozycje ze swojego debiutanckiego albumu „Peshish”.
Tradycje współpracy jazzmanów polskich i skandynawskich liczą sobie już sześć dekad i zwykle ich rezultatem jest muzyka klarowna, przemyślana i nieco zdystansowana. Nie inaczej jest i w tym wypadku. Słychać, ale też widać było, że muzycy lubią ze sobą pracować, uważnie się nawzajem słuchają. Dzielą się też między sobą obowiązkami kompozytorskimi. Nie kryją, że za inspirację, przynajmniej częściowo, służy im folklor obydwu nacji. Miszk i Wybrańczyk, to instrumentaliści o wysokiej renomie, ale ich młodsi koledzy z północy też znają się na swoim fachu. Zresztą słabych, ani nawet przeciętnych muzyków na Jazz Jantar nie było.
Od ośmiu lat Sundial Trio grający muzykę improwizowaną o nie zawsze jazzowych korzeniach. Do Gdańska przyjechali w nieco zmienionym składzie (do Grzegorza Tarwida – p i Wojciecha Jachnt – tp, dołączył Krzysztof Szmańda – dr, który zastąpił Alberta Karcha) i nowym programem, z czwartej już płyty, niezbyt wyszukanie zatytułowanej „IV”. Mimo pozornego chwilami chaosu ich muzyki, członkowie Sundial Trio dobrze wiedza dokąd zmierzają. Żywiołowy Tarwid znalazł godnego siebie partnera w osobie Szmańdy. Fragmenty, kiedy obaj panowie napędzali się wzajemnie, należały do najbardziej ekscytujących momentów ich występu. Trąbka przeważnie pełniła rolę tonującą, można powiedzieć osadzającą eksperymenty grupy w muzycznej tradycji. Czasem pobrzmiewały w niej wręcz echa sielskiej z pozoru, środkowoeuropejskiej prowincji, jak z czeskich filmów. Ale, gdy zachodzi potrzeba Wojciech Jachna też potrafi pokazać pazur.
Z ciekawością publiczność JJ czekała na koncert Natalia Kordiak Quintet. O ile bowiem wszyscy występujący tam instrumentaliści (Przemysław Chmiel – ts, ss Mateusz Kołakowski – p, Alan Wykpisz – b, gb, Grzegorz Pałka – dr) występowali w Gdańsku w różnych konfiguracjach, tak samej wokalistki nie mieliśmy okazji posłuchać na żywo. I ta konfrontacja nie rozczarowała. Kordiak tworzy swój własny muzyczny świat, pełen nieoczywistych dźwięków, śpiewanych w nierzeczywistym, wymyślonym języku. Swój głos traktuje jako jeszcze jeden instrument. Instrument, co tu dużo ukrywać najważniejszy w tym kwintecie, gdzie jej głównym partnerem pozostaje basista. Pozostali muzycy, zwłaszcza Mateusz Kołakowski, mieli długie chwile „przestoju”, kiedy posłusznie czekali na swoją kolej. Występ miał charakter spektaklu, z wewnętrzną dramaturgią, bez przerw na oklaski. Stylistycznie było tam coś z free jazzu, etno i muzyki eksperymentalnej, ale w pewnym momencie pojawił się motyw, jak z muzyki dawnej.
Natalia Kordiak to niewątpliwie osobne zjawisko w polskiej wokalistyce. Jest na początku artystycznej drogi. Nagrała do tej tylko jedną płytę i wszystko wskazuje na to, że niejedną kolejną, jeszcze nas zachwyci.
Właściwie cały program tegorocznego wiosennego JJ składał się z muzycznych nowalijek. Nikt jednak nie przywiózł tak świeżego „towaru”, jak krakowski pianista Mateusz Gawęda. Jak sam przyznał niektóre kompozycje programu „Overnight Spells” kończył jeszcze w ubiegłym tygodniu. Tytułem nawiązuje on do jego albumu „Overnight Tales” sprzed siedmiu lat, ale ta muzyka jest prostsza, pogodniejsza. Może dlatego, że większość kompozycji dedykowana jest dzieciom. Jakby pianista chciał – zgodnie z tytułem – zaczarować nocny mrok, przeganiając dziecięce strachy. Choć były wyjątki, jak numer pod roboczym tytułem „Morderca i jego brat”, czy dedykowany Cecilowi Taylorowi „Counter Space”.
Po tym kameralnym występie drugi sobotni koncert zdawał się istną dźwiękową lawiną, choć na scenie pojawiła się tylko dwójka muzyków: gitarzysta basowy Luke Stewart i perkusista Warren G. „Trae” Crudup III. Poza tym, że udzielają się w większych składach, od kilku lat tworzą duet Blacks’ Myths. Pod tym szyldem nagrali dwa albumy, a aktualnie pracują nad trzecim.
Podobnie jak w przypadku kwintetu Natalii Kordiak, ich set stanowił nieprzerwany ciąg przechodzących jeden w drugi utworów (choć w kilku wypadkach publiczność nie wytrzymała i „wcisnęła się” z oklaskami).
Wydawać by się mogło, że perkusja i bas to za mało, żeby stworzyć pełnokrwistą muzykę, że to tylko sekcja, potrzebująca jeszcze jakiegoś instrumentu wiodącego. Ale nie wtedy, gdy gra w niej taki basista, jak Luke Stewart. Wspomagając się kilkoma elektronicznymi gadżetami stworzył muzyczny spektakl (prawie) bez słów, niczym Jimi Hendrix grający hymn amerykański na festiwalu w Woodstock. Skojarzenie nie przypadkowe. Przesłanie ich twórczości jest równie polityczne, co tamto wykonanie „Star Spangled Banner” sprzed 54 lat. A sam zespół chwilami brzmi, jak sekcja Jimiego przygotowująca publiczność do wejścia mistrza, która nagle zorientowała się, że wcale nie potrzebuje solisty. Stewart chwilami zdawał się ścigać z perkusistą, waląc w struny z zawrotną prędkością, to znów generował kosmiczny szum, by po chili płynnie przejść do niemal funkmetalowego ataku. Nie epatował przy tym wirtuozerią, choć fragment kiedy skracając struny do maksimum grał poza gryfem, a palce jego obu rąk niemal plątały się ze sobą, robił wrażenie.
Przyjechali z innego kontynentu, ale zagrali trochę jakby byli z innej planety – tak najkrócej można podsumować ten niezwykły występ.
A w niedzielę, ostatniego dnia, było już akustycznie, ale ani trochę bardziej mainstreamowo. Długi weekend pełen muzycznych, nie tylko jazzowych wrażeń zamknęli bowiem Ola Rzepka i Michał Marciniak, czyli Perforto – duet strunowy na gitarę elektryczną i fortepian, preparujący instrumenty drewnem, metalem, papierem i innymi materiałami.
Pozostaje zatem czekać na edycję jesienną JJ. Jej program nie jest jeszcze znany, ale bywalcy festiwalu nie maja wątpliwości, że będzie warto. Pierwsza pula karnetów, w promocyjnej cenie, rozeszła się jak ciepłe bułeczki.
Napisz komentarz
Komentarze