Po czwartkowym głosowaniu, w którym stosunkiem głosów 205 do 204 wniosek opozycji został odrzucony, w mediach zawrzało. Komentatorzy zwracali uwagę, że na sali zabrakło aż siedmiu posłów Koalicji Obywatelskiej. Suchej nitki na KO nie zostawili politycy innych ugrupowań opozycyjnych.
„Opozycja jak może wspiera PiS ku trzeciej kadencji” – tweetował Leszek Miller.
Wtórował mu były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej.
„Można załamać się taką nieodpowiedzialnością i takim lekceważeniem obowiązków” – napisał na Twitterze. – „Należy wręcz pokazowo powyrzucać z klubów opozycyjnych wszystkich nieodpowiedzialnych, lekceważących sobie obowiązki posłów”.
„Jestem wściekła. Jednym głosem (204:205) przepadł nasz wniosek wysadzający w kosmos Polski Inst. Demografii i Rodziny, bo nawaliła frekwencja na opozycji” – to wpis Hanny Gill-Piątek z Polski 2050.
Głosowanie ws. Polskiego Instytutu Rodziny i Demografii. Posłowie to też ludzie
Na te głosy zareagował pomorski poseł KO Piotr Adamowicz.
„Krótki komentarz ws głosowania: według mojej wiedzy 5 posłów KO jest poważnie chorych, covid i inne problemy wymagające hospitalizacji. Proszę o rozwagę w osądach” – napisał na Facebooku.
Nieoczekiwanie wsparł go Adrian Zandberg z Razem:
– „Posłowie – to może Państwa zaskoczyć – to także ludzie. Jedna z posłanek liberalnych siedzi w szpitalu przy swoim chorym dzieciaku. Ludzie, którzy mają pretensję, że nie było jej w związku z tym w Sejmie, powinni stuknąć się w głowę. Mocno”.
Poza siódemką nieobecnych, w głosowaniu nie wzięły udziału dwie posłanki opozycji, które były wtedy na sali sejmowej. Bożena Żelazowska (KP-PSL) oraz Iwona Hartwich (KO) twierdzą, że to awaria systemu uniemożliwiła im oddanie głosu. Obie wystosowały listy w tej sprawie do marszałek Sejmu.
Jeszcze słabiej wypadła frekwencja w obozie zjednoczonej Prawicy. Mimo apelu Jarosława Kaczyńskiego, na głosowanie w tej sprawie nie stawiło się aż 10 posłów, 19 wstrzymało się od głosu, a dwoje, w tym Tadeusz Cymański z Pomorza, głosowało za odrzuceniem projektu.
Polski Instytut Rodziny i Demografii. Zaglądanie Polakom do łóżka
Jak widać, projekt powołania Instytutu budzi wątpliwości nie tylko w łonie opozycji.
Zadaniem instytutu ma być m.in. gromadzenie, opracowywanie i udostępnianie organom władzy publicznej informacji o zjawiskach i procesach demograficznych, społecznych oraz kulturowych w Polsce, a także opiniowanie projektów ustaw i rozporządzeń pod względem ich wpływu na sytuację rodzin, dzietność oraz inne procesy demograficzne. Ma to kosztować podatników 30 milionów złotych rocznie.
Krytycy tego pomysłu twierdzą, że powołanie Instytutu to furtka do ingerowania państwa w życie osobiste Polaków: zbierania wrażliwych danych bez żadnej kontroli, utrudniania rozwodów, dalszego ograniczania prawa do przerywania ciąży, odbierania dzieci parom jednopłciowym.
Jednak to nie koszty funkcjonowania nowej instytucji budzą najwięcej kontrowersji, ale zakres władzy jej prezesa, który byłby powoływany na siedem lat i w zasadzie nieusuwalny przez ten okres. Przede wszystkim jednak byłby wyposażony w uprawnienia prokuratorskie. Mógłby on m. in. "żądać wszczęcia postępowania w sprawach cywilnych dotyczących rodzin oraz w sprawach rodzinnych, w szczególności w sprawach ze stosunków między rodzicami a dziećmi, dotyczących wykonywania władzy rodzicielskiej i prawo do włączania się w sprawy sądowe dotyczące nieletnich i spraw rodzinnych".
Krytycy tego pomysłu twierdzą, że to furtka do ingerowania państwa w życie osobiste Polaków: zbierania wrażliwych danych bez żadnej kontroli, utrudniania rozwodów, dalszego ograniczania prawa do przerywania ciąży, odbierania dzieci parom jednopłciowym.
Projektodawcą ustawy o PIRiD jest m.in. znany z ultrakonserwatywnych poglądów poseł Bartłomiej Wróblewski, który był współautorem wniosku do Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej w sprawie zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Przypuszcza się, że to właśnie on miałby stanąć na czele instytutu.
Napisz komentarz
Komentarze