„Pan Mareczek zna co prawda Michnika, ale na pewno nie jest z nim na tyle zaprzyjaźniony, aby miał prawo mówić o nim: Adaś. Więc i on, i pan Gienio, tak o Michniku mówiąc, wyrażają (…) swoją czułość dla bohatera z Otwocka, swoją solidarność z więźniem ulicy Rakowieckiej” – pisał w „Rozmowach polskich latem roku 1983” zmarły niedawno poeta, dramaturg i eseista, Jarosław Marek Rymkiewicz. Ów pan Mareczek to alter ego autora, podówczas zachwyconego Michnikiem, niemal równie silnie, co później Jarosławem Kaczyńskim. Choć z tym ostatnim tak się już nie spoufalał. „Niech się Pan trzyma – drogi Panie Jarosławie” – kończył swój słynny posmoleński wiersz o dwóch Polskach, w którym prorokował, że „to, co nas podzieliło – to się już nie sklei”.
Takie przerzucenie się na inny obiekt namiętności nie jest czymś szczególnie unikalnym. Nawet dla tego poety to nie była pierwsza wolta. Zaczynał wszak pod koniec lat 50. w duchu socrealistycznym. Co bardziej zastanawia u Rymkiewicza, to rozziew – że tak powiem - synchroniczny jego późnej twórczości. Jak można wielbić Leśmiana, wywodzić subtelną metafizykę z obserwacji jeży buszujących wśród butwiejących liści w ogrodzie w Milanówku, a jednocześnie zachwycać się wieszaniem zdrajców i wychwalać ofiarę dzieci ginących w Powstaniu Warszawskim? Sam Rymkiewicz chyba nie widział w tym sprzeczności, owładnięty ideą Polski wiecznej, poza czasem, która – jak by to nie brzmiało dziwacznie – istnieć może nawet bez Polaków. Taka Polska, to zarazem dzieła nieśmiertelnych narodowych geniuszy, piękno rodzimej przyrody, ale też wierność dla czystości idei. Stąd konieczność eksterminacji wrogów i złożenia najwyższej ofiary na ołtarzu ojczyzny.
Niemal równolatkowie: Rymkiewicz (ur. 1935) i Passent (1938) w jakimś momencie życia dokonali wątpliwych wyborów, angażując w to swój nieprzeciętny talent. I obaj uzasadniali to koniecznością ochrony dobra wyższej rangi.
Czym Polska dla Rymkiewicza, tym tygodnik „Polityka” dla Daniela Passenta, okrzykniętego właśnie pośmiertnie królem polskiego felietonu. Zdaję sobie sprawę, że takie porównanie brzmi trochę niepoważnie, więc spieszę z wyjaśnieniem. Niemal równolatkowie: Rymkiewicz (ur. 1935) i Passent (1938) w jakimś momencie życia dokonali wątpliwych wyborów, angażując w to swój nieprzeciętny talent. I obaj uzasadniali to koniecznością ochrony dobra wyższej rangi. O Rymkiewiczu już było. Teraz Passent: „pismo było dla mnie wszystkim, wielką wartością (…) i dlatego uważałem, że «Polityka» powinna nadal wychodzić”. Tak, po wprowadzeniu stanu wojennego, usprawiedliwiał swoją decyzję pozostania w redakcji, gdy wielu jego kolegów z niej odeszło. Łatwiej już chyba zrozumieć „heglowskie ukąszenie” pryszczatych we wczesnych latach 50. W 1982 r. wszystko było jasne i czterdziestokilkuletni dziennikarz, znakomicie wykształcony, obyty z Zachodem, powinien był wiedzieć, gdzie leży racja i przyzwoitość.
Passent za swój brak wyobraźni/strach/konformizm (niepotrzebne skreślić) zapłacił wieloletnim czyśćcem w III RP, nim w ostatniej dekadzie stał się na powrót dziennikarską instytucją i jednym z ulubieńców liberalnej inteligencji. W Polsce Rymkiewicza pewnie by go wcześniej powiesili.
Napisz komentarz
Komentarze