Co pan robił w Grudniu ‘70?
Byłem wtedy studentem politechniki. Mieszkałem w dolnym Gdańsku, na Wierzbowej. W związku z tym, chcąc nie chcąc, musiałem codziennie przemieszczać się koło siedziby Służby Bezpieczeństwa, milicji, komitetu Wojewódzkiego PZPR. Czyli praktycznie przejść przez środek „pola walki”. Pierwszego dnia, czyli w poniedziałek, miałem zajęcia w Gmachu Głównym. W pewnym momencie prowadzący zajęcia profesor przerwał wykład, bo przed Gmachem Głównym pojawili się przedstawiciele stoczniowców. Odbył się rodzaj wiecu, który obserwowałem z pierwszego piętra. Gdy się skończył, udałem się do „chlewiku”, czyli studenckiego sklepu, gdzie można było kupić suchy prowiant. Pomyślałem, że jest zadyma, że nie wiadomo co dalej, w dodatku ogłoszono, że będą podwyżki cen, więc za całe stypendium, czyli 270 złotych, kupiłem jakąś kiełbasę i co tam jeszcze było lepszego do jedzenia. I potem z tą torbą szedłem z przez centrum Gdańska, a tam w najlepsze trwały walki. Jak doszedłem do domu, to dopiero do mnie dotarło, że gdyby wtedy mnie przez przypadek złapali z tą torbą pełną smakołyków, które kupiłem legalnie w „chlewiku”, to bym siedział.
Ukształtował mnie Marzec ‘68, kiedy jeszcze jako uczeń technikum, przekonałem się że tej władzy ja nie lubię. Natomiast Grudzień pokazał, że ta władza jest okrutna, że potrafi zabijać.
Bo wyłapywano tych, którzy rabowali rzekomo sklepy. Jak to się stało, że pan zaczął zbierać dokumentacje dotyczące grudnia 70?
Ukształtował mnie Marzec ‘68, kiedy jeszcze jako uczeń technikum, przekonałem się że tej władzy ja nie lubię. Natomiast Grudzień pokazał, że ta władza jest okrutna, że potrafi zabijać. Dlatego uznałem, że trzeba zrobić wszystko, co możliwe, żeby to się więcej nie powtórzyło. Początkowo zbierałem to, co było ogólnodostępne: gazety, publikacje.
Wiele tego chyba nie było? W zasadzie wspominany jest tylko artykuł z „Głosu Wybrzeża” z 28 grudnia, gdzie w miarę rzetelnie, na ile to było możliwe w czasach cenzury, zrelacjonowano przebieg wypadków godzina po godzinie i dzień po dniu.
Tak, zatytułowane to było „Obraz wydarzeń”. Po świętach pojechałem z tą gazetą do Krakowa, pokazać kolegom. Nie wiedziałem wtedy, zresztą do dziś mało kto o tym wie, że wtedy w Krakowie studenci też robili zadymy i nawoływali do wsparcia Wybrzeża. Wiec to nie jest prawda, że grudzień to był tylko protest robotniczy, bez udziału inteligencji.
A jak doszło do tego, że ta relacja w ogóle się ukazała w partyjnej gazecie, jaką był „Głos Wybrzeża”?
Myślę, że po tych wszystkich wydarzeniach potrzebny był taki wentyl bezpieczeństwa. Bez tego nie byłoby tego artykułu. Więc z jednej strony była ta narracja Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a z drugiej narracja prokuratury. Odbyła się konferencja prasowa z prokuratorem wojewódzkim w Gdańsku, który poinformował m.in. ile osób aresztowano. Reszta publikacji w oficjalnej prasie to były jakieś obrazki, zdjęcia ludzi robiących porządki, remont spalonego budynku komitetu partii, rzeczy, które dla istoty sprawy nie miały większego znaczenia. Więcej wiedzieliśmy z zachodnich rozgłośni radiowych. Natomiast kilka lat później, gdy zacząłem pracować na uczelni, w moim zakładzie krążyła prasa drugiego obiegu, więc dostawałem materiały, które normalnie były niedostępne, różne wydawnictwa bezdebitowe, które zacząłem gromadzić.
Nagrywał pan też relacje świadków wydarzeń?
Wtedy jeszcze nie. Nie miałem nawet magnetofonu. W ogóle w latach 70. nie było wiele takich relacji, poza dwoma w „Kulturze” paryskiej i „Zeszytach Historycznych”. Stoczniowcy nie udzielali wywiadów, nie chcieli rozmawiać. Dopiero Sierpień ‘80 ich otworzył. I to jeszcze przed zakończeniem strajku, podpisaniem porozumień. Właśnie wtedy, przebywając na terenie stoczni, zacząłem to nagrywać i spisywać.
Opowiadali o samym Grudniu, czy o tym, co było potem, jak władze wyciszały pamięć o tej tragedii?
Przede wszystkim te relacje dotyczyły samych wydarzeń grudniowych, strajków, wyjścia na ulicę, czy strzelania, protestów pod dyrekcją, albo tego, co się działo na poszczególnych wydziałach.
Wiadomo, że jednym z ważnych postulatów było upamiętnienie ofiar, co zresztą Gierek obiecał jeszcze w 1971. Dotarł pan do jakichś dokumentów, które mówią dlaczego wtedy do tego nie doszło? Być może to byłoby prawdziwe otwarcie wentyla bezpieczeństwa.
Tego do tej pory nie wiemy. Możemy się tylko domyślać.
Trafiłem gdzieś na raport naczelnika Wydziału III SB, który zabezpieczał wszystkie rocznice. Twierdził on, że logistycznie to jest tak trudne, że lepiej by tę tablicę zrobić, zawiesić i zamknąć temat.
Ale widać, że w organach władzy partii, rzekomo robotniczej, trudne było do zaakceptowania przyznanie się, że przede wszystkim wojsko strzela do robotników a także SB i milicja. Tymczasem, wiem z relacji, które nagrywałem, pracownikom stoczni wystarczyłaby tablica, obojętnie jaka, nawet mała, oddająca hołd tym, którzy zostali pomordowani. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że wracanie do tych rocznic to było budowaniem społecznej wrażliwości na to, co się dzieje w Polsce, na ucisk i niesprawiedliwość. Dlaczego nie mogę spokojnie złożyć wiązanki, bo następnego dnia przyjeżdża do mnie SB i zabiera mnie na przesłuchanie?
Jak w takim razie stoczniowcy czcili pamięć poległych?
Początkowo, gdy nadchodziła rocznica, skrzykiwali się w tajemnicy przed pozostałymi pracownikami zakładu w małym gronie osób, które się nawzajem dobrze znały, ufały sobie. Czyli była to taka pseudo-konspiracja we własnym zakresie: idziemy i zapalamy świeczki na znak, że pamiętamy o kolegach. To trwało dwa lata, może trzy i potem ucichło. Dopiero w 1977 złożenie wiązanek pod bramą numer 2, jakby przywróciło tę pamięć. Ale to już nie była inicjatywa stoczniowców, tylko środowiska rodzącej się opozycji, ludzi związanych z Bogdanem Borusewiczem. Byli tam wtedy także studenci elektroniki z politechniki, ludzie z uniwersytetu… W następnym roku to było jeszcze głośniejsze. Był tam Lech Wałęsa, którego aresztowano podczas próby składania wieńców.
Ale w 1979 roku pojawił się znowu i wygłosił to pamiętne przejmujące przemówienie, w którym obiecał, że za rok będzie pomnik...
Które teraz niektórzy chcą wymazać, twierdząc że takiego wystąpienia w ogóle nie było. Ale się nie da.
Oprócz stoczniowców, uczestników tamtych wydarzeń, drugą grupą, której w latach 70. skutecznie zamknięto usta były rodziny ofiar.
Bardzo długo nie mówiło się o tym, że rodziny osób poszkodowanych: zabitych i rannych podczas rewolty grudniowej, dostawały od państwa pomoc. Rozdysponowywał ją Mieczysław Gromadzki, dyrektor Wydziału Spraw Wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego. To była pomoc materialna, lekarska, ale była też pomoc w zmianie warunków życia. Wszystko jednak pod warunkiem, że rodziny absolutnie nic nie będą mówiły o okolicznościach śmierci ofiar. Nawet te napisy na tabliczkach nagrobnych: „zginął śmiercią tragiczną”, pojawiły się później. Nie wiem czy dopiero po 1980, ale w każdym razie w pierwszych latach po tragedii pilnowano, by żadna taka informacja nigdzie się nie pojawiła. Fakt, że taka pomoc do nich szła nie był szerzej znany. Dopiero w okresie przemian sierpniowych pokazały się różne wydawnictwa, gdzie były ksera dokumentów z ZUS, które to potwierdzały. Początkowo zostało to bardzo źle przyjęte wśród członków Solidarności.
Kolejna rzeczą, którą władze za wszelką cenę starały się zatuszować, to rola wojska w tłamszeniu tej całej rewolty. To wojsko strzelało, nie ZOMO, nie milicja. To znaczy oni też strzelali, ale jednak przede wszystkim strzelało wojsko. Ta informacja była bardzo nie na rękę władzy, bo wojsko w historii Polski zawsze ma pozytywny wizerunek. Nawet Krzysztof Dowgiałło, jak pisał piosenkę o Janku Wiśniewskim, to używał słów, „dzisiaj milicja użyła broni”, chociaż wiedział, bo był w Gdyni, że z tych czołgów to nie milicja strzela. To pokazuje, jak ogromna była siła tej propagandy. A przecież w czerwcu 1956 to też 10 tysięcy żołnierzy i kilkaset czołgów pacyfikowało Poznań. Nie da się więc powiedzieć, że wojsko jest super, a tylko SB i milicja były „be”.
Żeby uzmysłowić sobie jak dalece propaganda kłamała, wyjaśnijmy sobie co to znaczy, że 16 grudnia 1970 brama nr 2 Stoczni Gdańskiej została zablokowana. Czy stał tam szpaler funkcjonariuszy milicji, którzy nikogo nie wypuszczali? Nie, tam stały trzy czołgi, na których były ciężkie karabiny maszynowe. Milicja też była na miejscu, ale daleko z tyłu, za czołgami. I to nie milicja strzelała, strzelało wojsko. I gdyby ten napór był trochę większy, to nie dwie, a 20 osób by wtedy zginęło. Ale gdy podczas strajku w sierpniu 1980 roku zbierałem informacje o zajściach grudniowych, słyszałem od stoczniowców: „Panie, to nie wojsko, to milicja do nas strzelała”.
Nieprawda, wystarczy przejrzeć akta sprawy Jaruzelskiego, Grudzień 1970 w Sądzie Okręgowym w Warszawie, gdzie są tajne dokumenty działań Ludowego Wojska Polskiego w okresie grudnia. Tam są relacje poszczególnych oficerów i żołnierzy, którzy mówią, gdzie byli i jaki mieli cel. Te dokumenty są spisane niemal na bieżąco, pod koniec grudnia 1970 i w styczniu 1971 roku. I tam to jest potwierdzone, z wyrysowanymi schematami: brama nr 2, 50 metrów, 100 metrów, karabin maszynowy, snajper, czołg jeden, czołg drugi...
Są zresztą zdjęcia, na których to dokładnie widać.
One akurat pokazały się dopiero około ośmiu lat temu, kiedy mieszkaniec jednego z tych dwóch bloków przed stocznią udostępnił je ECS. Wcześniej tych zdjęć nie było i nie było w obiegu informacji o faktycznym udziale wojska. W Gdyni Stoczni, też była blokada – bez sensu zresztą – gdzie stał ciężki sprzęt, z którego strzelano i do ludzi, i do kolejek SKM, na rozkaz przełożonych. I nie było tam milicji. Ten obraz dopiero dziś jest tak wyraźny. Kiedy przed laty Wiesia Kwiatkowska rozmawiała ze stoczniowcami, którzy byli wtedy przy bramie, usłyszała od nich, że strzelała milicja przebrana w mundury polowe wojska. Owszem, milicja też strzelała, ale w zajściach ulicznych, tam gdzie nie było wojska, ale nie przy blokadach. I teraz możemy się zapytać, po co oni to zrobili? Jak spojrzymy na gazety sprzed grudnia i po grudniu, to tylko w składzie komitetu centralnego PZPR i jego Biura Politycznego, poza I sekretarzem partii, zmieniło się zaledwie parę osób. Kilka wyleciało, kilka doszło, część zmieniła funkcje. Pytanie: czy warto poświęcić życie tych czterdziestu paru osób, żeby się zmienił pierwszy sekretarz?
Zawsze przy okazji rocznicy Grudnia pada pytanie: dlaczego tak trudno było osądzić tę zbrodnie, skazać tych, którzy byli za nią odpowiedzialni? Pomijając fakt, że proces zaczął się 25 lat po tamtych wydarzeniach, wielu oskarżonych było w podeszłym wieku, chorowali itd.
Moim zdaniem prokurator zrobił logistyczny błąd powołując ponad dwa tysiące świadków. Przesłuchanie ich wszystkich – gdyby się zgłosili – byłoby fizycznie niewykonalne. Ja bym wyrzucił prawie wszystkich świadków, poza tymi którzy mogą coś wnieść. A zarzut stawiałbym nie o współudział w podejmowaniu decyzji prowadzących do pozbawienia życia protestujących, ale w kierunku przekroczenia uprawnień, skutkiem czego było zabójstwo.
Nie byłoby Sierpnia bez Grudnia słyszy się często. Pan też podziela to przekonanie?
Gdyby nie było tych wcześniejszych wydarzeń, to pojawienie się Solidarności tak szybko, raczej byłoby niemożliwe.
Myśli pan, że możemy się jeszcze czegoś nowego, ważnego dowiedzieć o Grudniu?
Jedyna rzecz, która jeszcze może coś wnieść, to jest zawartość archiwum w Moskwie, gdyby ono się otworzyło. Bo nic istotnego w Polsce nie mogło się wtedy zdarzyć bez zgody Kremla. Znajomość rosyjskich dokumentów postawiłaby kropkę nad i w tej sprawie.
Napisz komentarz
Komentarze