Nie wiem, na jakiej zasadzie, ale pamiętam euforię władzy i dziennikarzy, którzy na setki sposobów wychwalali podpisany 7 grudnia 1970 r. w Warszawie układ między PRL a RFN. Potwierdzał on granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, czym pieczętował fakt wbicia pali granicznych w tych rzekach przez naszych piastowskich władców. Trudno mi to dziś zrozumieć, bo przecież byłem pierwszoklasistą z kilkumiesięcznym szkolnym doświadczeniem. Nie znając jeszcze historii Polski, pytałem ojca o tego Mieszka i Bolesława, którzy dokonali tak zbawiennych dla naszej państwowości podbojów – szczęśliwie potwierdzono je w zimnym grudniu 1970 r.
Co ciekawe, pamiętam też, że kilka dni później, siedząc w wychłodzonym mieszkaniu, słuchałem zatroskanych rozmów rodziców, którzy komentowali właśnie usłyszany komunikat o podwyżkach cen żywności. Tego dnia na kolację jadłem móżdżek z jajkiem. Pamiętam ten strach, że być może tego móżdżku zabraknie albo nie będzie stać mojej rodziny na jego zakup.
Podwyżka z soboty na niedzielę
Podwyżka cen, jak się można było spodziewać po towarzyszu Wiesławie, została wprowadzona po zamknięciu sklepów, by nikomu nie udało się zgromadzić zapasów jeszcze w starych cenach, jak gdyby takich zakupów w pustych sklepach można było dokonać. Przecież mięsne świeciły pustkami, a zdobycie lepszych kawałków mięsa lub wędliny graniczyło z cudem.
Co ciekawe, całkiem wystarczające były wówczas dania, które charakteryzowały czasy gomułkowskie. Lubiłem, dla przykładu, grzybek z marmoladą, kluski krzywe z twarogiem podlane topionym masłem i posypane odrobiną cukru oraz, w razie obecności w domu, cynamonu. Normalnością było jadanie makaronu smażonego z jajkiem. Ryż zapiekany z jabłkami – coś pysznego, a chleb podsmażany na złoto jadam do dziś z przyjemnością. Jedno, czego nie poniosłem w dorosłe życie, to chleb polany wodą i posypany cukrem, choć chleb posmarowany musztardą akceptowałem (ale i musztarda była inna).
Wróćmy zaś do Gomułki i jego pomysłu na próbę ukrycia podwyżki cen w blasku zalet układu granicznego, nakładającego się na pogłębiający się kryzys centralnie sterowanej gospodarki. Może i dobra była na kilka pierwszych powojennych lat, gdy ważna była odbudowa, ale nie potem, gdy – jak to oceniają statystycy zajmujący się tamtymi czasami – przeciętny obywatel PRL spędzał każdego dnia nawet do 1,5 godziny w kolejkach po różne dobra.
Powojenny wyż demograficzny, będący czymś wówczas oczywistym, sprawiał, że potrzebne były tysiące mieszkań i tony żywności dla młodych rodzin. Nie chodzi przy tym o dobra luksusowe w postaci pomarańczy rzucanych na rynek przed świętami, a o zwykłe produkty żywnościowe zapewniające podstawową egzystencję ludności.
Stagnacja gospodarcza była na tyle dotkliwa, że kierownicze kadry PZPR podjęły decyzję o podwyżkach cen żywności na plenum w dniu 30 października 1970 r. Uchwała miała, po zatwierdzeniu przez Biuro Polityczne PZPR i Radę Ministrów (to już raczej formalność), wejść w życie w grudniu, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia.
Operacja Jesień 1970. Tajne przygotowania do podwyżki
Polska Zjednoczona Partia Robotnicza zawsze była z narodem, więc, jak dziś wiemy po lekturze archiwów milicyjnych, już 8 grudnia wydano kierownictwu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Ministerstwa Obrony Narodowej dyspozycje wdrożenia w trybie tajnym przygotowań do wprowadzania stanu pełnej gotowości operacyjnej, co zresztą, wobec rozwoju wypadków, nastąpiło trzy dni później. Działo się to na bazie zarządzenia ministra spraw wewnętrznych nr 00110/70, jego celami były „zapewnienie porządku i bezpieczeństwa publicznego w kraju oraz koordynacja działań jednostek organizacyjnych resortu spraw wewnętrznych”, co nazwano „Operacja Jesień 1970”.
Jak można było się spodziewać, 11 grudnia Biuro Polityczne PZPR bez problemu zatwierdziło podwyżki – z zaledwie jednym głosem sprzeciwu, ze względu na brak rozeznania, jak społeczeństwo polskie zareaguje na tę niespodziewaną wiadomość. 12 grudnia Władysław Gomułka w przemówieniu radiowo-telewizyjnym ogłosił podwyżki cen.
Zgodnie z tezą Gomułki, „Chleb podrożał, ale lokomotywy staniały”, należało się cieszyć. Ale jak się cieszyć, gdy nawet kawa zbożowa podrożała z 1,80 zł/op. 500 g do 4,30 zł za takie samo opakowanie.
Kawa zbożowa podrożała o 92 proc.
Dzień po przemówieniu Gomułki – mimo niedzieli, nadzwyczajne wydania niektórych gazet opublikowały tabele, z których ludzie dowiedzieli się, że chłodziarki domowe potanieją od poniedziałku o 15,8%, a nieco dalej, w drugiej części zestawienia, że za średnie wynagrodzenie w wysokości 2235 zł kupią tę samą ilość chleba, ale już nie 22,35 kg kiełbasy myśliwskiej, a o 3,72 kg mniej.
Oczywiście, chleb nie podrożał, bo był niezwykle podstawowym składnikiem pożywienia, ale w zakresie dodatków do tego chleba władza ludowa nie znalazła powodów dla ograniczenia ich spożycia ze względu na cenę, drożały one całkiem poważnie, bo aż:
- mięso i jego przetwory o 17,6%,
- smalec o 33%,
- masło i jego przetwory o 17,6%,
- przetwory mleczne o 3,8%,
- mąka o 16,6%,
- ryby i ich przetwory o 11,7%,
- makaron o 15,3%,
- kasza jęczmienna o 31%,
- dżemy o 36,2%,
- kawa zbożowa o 92,1%.
Należy wyraźnie powiedzieć, że, biorąc pod uwagę podwyżkę cen opału – od 10% dla węgla kamiennego do 19,2% dla słabej jakości węgla koksowniczego – siła nabywcza polskiego społeczeństwa końca 1970 r. stawała się drastycznie niska. I w głowach osób, które następnego dnia miały zdecydować się na protesty, myśl ta musiała być na tyle silna, że kazała im zlekceważyć opresyjną siłę aparatu bezpieczeństwa państwa.
Kazała zlekceważyć nawet stanowisko Prezydium Komitetu Wykonawczego Centralnej Rady Związków Zawodowych w pełni akceptującego podwyżki, które jednocześnie entuzjastycznie nazwało „regulacją cen”, celem dalszej budowy socjalistycznej ojczyzny. Ludzie ci mieli przecież pełną świadomość tego, że obniżka cen na magnetofony, samochody Syrena, a nawet lokomotywy nie ma znaczenia w perspektywie nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, a także powojennego ubóstwa. Bez znaczenia, oczywiście, był brak podwyżek na niektóre produkty potrzebne w okresie świątecznym, bo cóż komu po mieszance czekoladowej, jeżeli jej w sklepach i tak nie było.
Byłem zbyt mały, by znać takie szczegóły, ale historia mówi, że dzięki doskonałej organizacji aparatu władzy do sklepów przed ich otwarciem 14 grudnia dostarczono nowe cenniki, a przed budynkiem największego zakładu Gdańska, dyrekcją Stoczni Gdańskiej, zebrał się liczący około 3000 osób tłum pracowników głośno domagających się odwołania podwyżek. Jak to zwykle bywało w takich przypadkach, robotnicy wyłonili swoich przedstawicieli, którzy głuchej na ich słowa dyrekcji przedstawili żądania rekompensat za podwyżkę, a także zmiany w stylu pracy związków zawodowych, które, zdaniem protestujących, w najmniejszy sposób nie dbały o interesy pracowników stoczni.
Brak reakcji ze strony dyrekcji stoczni sprawił, że po krótkim czasie pochód demonstrujących robotników ruszył na ulice miasta. Rozpoczęły się Wydarzenia Grudniowe.
Nie jestem historykiem, więc opis poszczególnych etapów zajść na terenie Trójmiasta pozostawię innym. Z mroków pamięci przytoczę wyłącznie to, że, biorąc pod uwagę komunikaty radiowe, które słyszałem, obawiałem się bardzo o swój los, gdy przez kolejne dni rodzice nie wracali do domu o zwykłej porze. Strach ten nasilił się szczególnie wtedy, gdy usłyszałem, że w mieście strzelano do ludzi i są zabici. Bliskość strzałów sprawiała, że nie były to dni spokojne nawet dla dziecka.
Pamiętam też, że był to czas potraw najprostszych, bo wychodzenie do sklepu kończyło się niczym, dystrybucja produktów pierwszej potrzeby kulała. Później okazało się, że również święta były biedne, a na stole, wbrew polskiemu zwyczajowi bogatego, zastawnego wręcz świętowania, znalazły się symboliczne ilości potraw.
Walka o godne życie, o cofnięcie podwyżek cen żywności trwała kolejne dni. Uczestniczyły w niej coraz to szersze grupy osób, kolejne zakłady pracy. Do strajków dołączali robotnicy z kolejnych miast, ale trzeba też powiedzieć, że w przeważającej części ludzie marzyli o spokoju, o tym, żeby na hakach w mięsnym zobaczyć kiełbasę.
Okazało się też, że już 18 grudnia większość członków Biura Politycznego popierała wewnętrzne partyjne rozliczenia. A to sprowadziło się do tego, że za ich koszty mieli zapłacić Gomułka ze swoją ekipą, która straciła przekonanie, że „kontrrewolucję” należy zdławić siłą. Co dla nas wszystkich najszczęśliwsze, od Gomułki odwrócili się nawet towarzysze z Moskwy, którzy poinformowali, że polski problem należy załatwić wewnętrznymi siłami PRL.
Jeszcze w nocy z 18 na 19 grudnia Biuro Polityczne PZPR rozpoczęło proces odsuwania od władzy Gomułki, którego stan zdrowia się pogorszył w związku z atakiem nadciśnienia. Za zgodą Moskwy, na nowego I sekretarza PZPR desygnowano Edwarda Gierka. Pośpiesznie ściągnięto go ze Śląska, by swoim spokojem i darem perswazji doprowadził do uspokojenia sytuacji w kraju.
W trybie nadzwyczajnym plenum KC PZPR dokonało oficjalnych zmian, potwierdziło 36 ofiar śmiertelnych i stwierdziło, że rzekomo chuligańskie, według gomułkowskiej propagandy, zajścia miały charakter autentycznego robotniczego protestu.
Plenum zakończono w iście sprinterskim trybie, co dało szansę Gierkowi na przygotowanie uspokajającego przemówienia dla telewizji.
– Partii nie wolno utracić wspólnego języka z ludźmi pracy – powiedział Gierek.
Przede wszystkim wskazał jednak na możliwość wyraźnej zmiany położenia materialnego najbiedniejszych sfer społeczeństwa, co było swego rodzaju zapowiedzią wycofania się z podwyżek.
Strajki jeszcze trwały, sukcesywnie podpisywano porozumienia, które przede wszystkim gwarantowały to, że kiełbasa będzie tańsza niż magnetofony lub lokomotywy.
25 stycznia 1971 r. Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz rozmawiali ze stoczniowcami w Gdańsku. Tylko dzięki wieloletniej praktyce działacza robotniczego, którą rozpoczął jeszcze przed wojną we Francji, Gierek zbudował z wielkim trudem pomost zaufania z robotnikami. Jego śmiałe wizje modernizacji kraju dawały nadzieję na lepsze jutro, więc w finale, jak z filmu nakręconego w Hollywood, na jego pytanie: „Pomożecie?”, padła chóralna odpowiedź: „Pomożemy!”.
Strajki dało się wyciszyć w pełni dopiero w lutym kolejnego roku, gdy łódzkie włókniarki zaufały nowej władzy. Można powiedzieć, że to one zakończyły walkę z podwyżkami cen żywności, bo uspokojenie sytuacji w kraju nastąpiło właśnie w lutym, tuż po cofnięciu przez rząd podwyżki cen. Dały tym samym Polakom spokój na kolejnych 5 lat, do czasów wydarzeń w Radomiu i Ursusie, gdzie robotnicy protestowali przeciwko, przedstawionemu 24 czerwca 1976 r. w Sejmie przez premiera Piotra Jaroszewicza, projektowi (gospodarka scentralizowana ogłaszała cenę urzędową dla wszystkich sklepów), który przewidywał drastyczne podwyżki cen żywności:
- 200% dla cukru,
- 150% dla ryżu,
- 69% (średnio) dla mięsa i wędlin (dla lepszych gatunków nawet o 110%),
- 50% dla przetworów mleczarskich, dla masła i serów – 50%,
- 30% dla warzyw.
Napisz komentarz
Komentarze